Warhaus: błazen, klisze i wilki
Uwodzące. To tylko jeden z przymiotników, którymi można określić piosenki, jakie Maarten Devoldere tworzy pod pseudonimem Warhaus. Będący najbardziej intrygującą częścią składową belgijskiego towaru eksportowego – indie kwintetu Balthazar – Devoldere, w połowie października wydał swoją drugą solową płytę. Choć na „Warhaus“ pozostaje wierny dekadenckiemu romantyzmowi, to używa innych środków niż w przypadku debiutanckiego krążka „We Fucked a Flame into Being“. Jakich? Sam wam o tym opowie.
Read the interview in English.
Martyna Płecha: Twój drugi solowy album nazywa się po prostu „Warhaus”. Czy to oznacza, że teraz bardziej identyfikujesz się ze swoim solowym wcieleniem?
Maarten Devoldere: W pewnym sensie tak. Tytuł pojawił się po tym, jak już miałem okładkę płyty – swój portret. Kiedy szukałem nazwy, zdałem sobie sprawę z tego, że wszystko, co przychodziło mi na myśl, nadawało piosenkom inny wymiar. Nie wydawało mi się to potrzebne. Potem pomyślałem, że skoro na okładce jest moja twarz, zatytułuję album swoim imieniem. Nazywam ten krążek „The Smile Album”. To trochę jak w przypadku jednej z płyt The Velvet Underground, o której wszyscy mówią „The Banana Album”. Tytuł zawsze nadaje znaczenie, a w tym przypadku to nie było ani potrzebne, ani ważne. To po prostu zbiór piosenek, które powstały w tym roku.
M.P.: Jak powstawała nowa płyta?
M.D.: Nie byłem specjalnie skupiony, pracując nad nią, bo zaraz po tym, jak wyszła pierwsza, pojechałem w trasę koncertową z zespołem. Pisałem wtedy wiele piosenek, ponieważ czułem wielki przypływ energii twórczej. Miałem nowy zespół, z którym grałem i rozmawiałem o muzyce; wspólnie zdecydowaliśmy, że chcemy mieć niektóre kawałki w live secie. Tak więc cały czas pisałem. Z drugiej strony od zawsze planowaliśmy, że znów nagramy coś z Balthazarem. Ni stąd, ni zowąd usłyszałem, że plany dotyczące Balthazara przesuną się o pół roku. Pomyślałem, że to wielka szkoda, bo w zasadzie mam w zanadrzu całą górę piosenek. Wtedy mój menadżer stwierdził, że w międzyczasie mogę stworzyć nowy album jako Warhaus. Zdecydowałem się na to w marcu 2017 roku, tak więc płyta została nagrana bardzo, bardzo szybko. To było świetne, bo nad poprzednim krążkiem pracowałem pięć lat, a ten powstał naprawdę spontanicznie. To był dużo bardziej naturalny proces.
M.P.: Porównujesz ze sobą „We Fucked a Flame into Being” i „Warhaus”?
M.D.: Myślę, że na tym polega główna różnica, ale są też inne. Grając na żywo z zespołem, odkryłem w sobie miłość do tych spontanicznych momentów, polegających na przykład na dodawaniu jazzowych improwizacji do piosenek. Nad pierwszą płytą pracowałem sam. Robiłem ją za pomocą laptopa, tam tworzyłem na przykład zapętlenia, więc był to dużo bardziej wyprodukowany krążek. Chciałem, żeby drugi był „żywszy“, więc pracowałem w studio z muzykami jazzowymi. Każda próba była zupełnie inna, bo szukałem odpowiedniego klimatu. Poza tym nowa płyta jest dla mnie bardziej figlarna, a same piosenki – bardziej bezpośrednie. Dużo bawiłem się pewnymi kliszami. Kiedy byłem młodszy i pisałem o miłości, chciałem, żeby było w tym coś popieprzonego. A teraz, jeśli piosenki są po prostu piękne, pozwalam im takimi być. Wydaje mi się, że im starszy jesteś, tym mniej masz do udowodnienia. Stajesz się spokojniejszy o to, kim jesteś. Tak więc nie musiałem szukać zbyt daleko, by stworzyć pewną emocję.
M.P.: Podoba mi się to, w jaki sposób łączysz nonszalancki wokal ze stosunkowo elegancką muzyką. Jak wyewoluował Twój styl?
M.D.: Bardzo lubię muzykę vintage. Myślę, że ona po prostu brzmi lepiej. W dzisiejszych czasach wszystkie dźwięki, które słyszysz, są prefabrykowane. Kiedy słucham The Rolling Stones, jestem zaintrygowany tym, że nie da się ich zastąpić. Jest w tym pewna magia, którą niekoniecznie rozumiesz, i to sprawia, że są tacy interesujący. Zawsze mnie to zadziwia. Chciałem, żeby praca nad płytą przebiegała w duchu vintage i, tak jak mówiłem, wszystko, co na niej jest, zostało nagrane z zespołem. To nadaje nagraniom charakteru lo-fi. Chciałem dodać smyczki i rogi, żeby to brzmiało jak milion dolarów, ale równocześnie miałem ochotę śpiewać nieczysto. Podoba mi się połączenie punkowego wokalu z wyrafinowaną orkiestrą. Na przykład Lou Reed zrobił to na płycie „Transformer”. Miał punkowe zacięcie, ale stworzył piękne piosenki, np. „Perfect Day” z aranżacją smyczkową. Podoba mi się połączenie tego swoistego nastawienia z kiczowatym pięknem. Na początku w Balthazarze pisaliśmy refreny, ale nie chcieliśmy, żeby brzmiały typowo, bo to klisza. Próbowaliśmy sobie udowodnić, że nie jesteśmy tacy, ale w taki sposób zabija się piosenkę. Teraz, kiedy mam piękny romantyczny refren, wykorzystuję go, by wyolbrzymić pewne rzeczy.
M.P.: Kim są podmioty liryczne Twoich piosenek?
M.D.: Te kawałki są autobiograficzne, osobiste. Wszystkie mogę przypisać do pewnych momentów, dziewczyn, które spotkałem – niezależnie od tego, czy łączył nas romans, czy nie, choć bardzo go chciałem [śmiech]. Zacząłem pisać, kiedy miałem 14 lat, głównie o dziewczynach ze szkolnego boiska. To się nie zmieniło przez lata. W zasadzie to myślę, że wciąż to robię. Jeśli wczytasz się w słowa, zauważysz, że jestem kompletnie zagubiony w tej sytuacji. Dziewczyny są jak heroiny, ja jestem głupcem. Lubię ten kontrast – brzmię, jakbym miał kontrolę, ale jestem zwykłym błaznem. Dziewczyny, o których piszę, to te, które wydobywają go ze mnie na powierzchnię.
M.P.: To ładna puenta. Opowiesz mi jeszcze o tym, co ze słynną łodzią, na której pracowałeś nad swoim solowym debiutem?
M.D.: To była łódź mojego przyjaciela. Jest fotografem, a kiedy wyjechał do Brazylii na pół roku, pozwolił mi ją pożyczyć. Przeniosłem tam moje domowe studio. Potrzebowałem skupienia, by skończyć płytę, bo w tym czasie za dużo piłem. W weekendy grałem na festiwalach z Balthazarem, a w poniedziałek wracałem na łódź, na której pracowałem do piątku. Potem znów wyjeżdżałem na festiwale. Choć na łodzi było super, było to jedynie miejsce, w którym się koncentrowałem. Równie dobrze mógłbym to robić gdzie indziej.
M.P.: W takim razie gdzie pisałeś piosenki na nową płytę?
M.D.: Pojechałem wtedy w góry Kirgistanu, na prawdziwy koniec świata. Był środek zimy. Wyrzucono mnie z jeepa i powiedziano „wrócimy po ciebie za trzy tygodnie”. Żyłem z pasterzami, którzy nie rozumieli ani słowa, więc komunikowałam się z nimi za pomocą mowy ciała. Miałem też swojego konia. Nie jestem jakoś specjalnie żądny przygód, ale to faktycznie była świetna przygoda. Napisałem tam kilka piosenek, które znalazły się na płycie, na przykład „Fall in Love with Me”, „No Such High” i „Everybody”.
M.P.: Przywiozłeś stamtąd jakieś fajne historie?
M.D.: Raz wybrałem się na wyprawę konną. Zobaczyłem wilki i przestraszyłem się na śmierć. Myślałem „o mój Boże, już po mnie, one mnie zjedzą, wyczują, że jestem nieuzbrojonym belgijskim turystą”. Byłem daleko od farmy. Pamiętam, że kiedy tam wróciłem, wszyscy się ze mnie śmiali. Byłem jak rozpieszczony belgijski turysta.
M.P: To chyba przekleństwo cywilizacji.
M.D.: Tak. Ale nauczyłem się, że wilki to najlepsi przyjaciele człowieka.
Seductive. This is one of the adjectives which describe Maarten Devoldere’s solo project – Warhaus. The Belgian musician released his second album in the middle of October. It is simply called „Warhaus“ and contains songs which are full of decadent romanticism, just like the ones from his debut album „We Fucked a Flame into Being“. We had a chance to talk with him about his new LP.
Martyna Płecha: Your second album is called „Warhaus“. Does that mean you are now identifying yourself with your solo project more?
Maarten Devoldere: In a way, yes. The title came after I had the cover. I did the picture, which is just a portrait of me. I was looking for a title and then I thought that everything I came up with gave another dimension to the songs. I didn’t think it was necessary to do that. Then I thought like, “if it‘s my face on a cover, I’ll put my name on it.” I call it, „The Smile Album”, like everybody says “The Banana Album” for one of the Velvet Underground albums – the one with the banana. A title always adds the meaning and it was not necessary and important for this album. It’s a collection of songs just written this year.
M.P.: Please, tell me something more about process of making „Warhaus“.
M.D.: I was very unaware making it, because I started touring with the band right after the realease of the first album. I was making a lot of songs just beacause I felt like there was a great creative energy. I had a new band, we played songs, we talked about music, we decided that we want to have some songs in a live set. So I just kept writing songs. But it was always the plan to make a Balthazar record again. All of a sudden I heard that Balthazar planning would be delayed for half a year and I thought, „that’s a shame, because I’m already sitting on a mountain of songs.” Then my manager said I can make another Warhaus album in between. I decided to do that in March , so the album was recorded super, super fast. Which was really cool, because on a first album I worked for five years and this one was very spontaneous. It was more of a natural process I think.
M.P.: Are you comparing „We Fucked a Flame Into Being“ with „Warhaus“?
M.D.: Through playing live with the band, I discovered my love for those spontaneous live moments like putting some jazz into the songs. On the first one, I worked solo. I produced it myself on my laptop, I was making loops, so it was way more like a produced record. This one I wanted to be way more live, so I had jazz musicians in the studio and then we just played in it. Each take was completely different, but I just tried to find the right vibe. So, I think that’s the difference. I think it’s more playful to me. I also think the songs are more direct or something. I play a lot with certain clichés, which I would not have done two years ago, like simple choruses. When I was younger I was writing love songs but I wanted them to have something fucked up. And now if it’s beautiful, then it’s beautiful. I think the older you get, you have less to prove. You get calmer by just the way you are. So I didn’t look that far to create a certain emotion.
M.P.: I like the way you mix some nonchalant vocals with quite elegant music. How did your style develop?
M.D.: I really like vintage music. I think it just sounds better. Nowadays the sounds you hear are all prefabricated. When I hear Rolling Stones‘ old records, I’m intrigued by the fact you can’t replicate it. There’s a certain magic in it and you don’t understand it and that makes it so interesting. I’m always intrigued by that. I wanted the way of working to be more vintage, like I said, it’s all played live with the band simultaneously on tape; that gives a certain lo-fi character. At the same time I wanted to bring strings and horns. I just wanted it to sound like a million dollars and then sing out of tune. I like when there’s something punk in the vocal with the posh orchestra behind it. For example, Lou Reed is like, a punk kind of guy, but he made really beautiful songs on, ”Transformer” – like “Perfect Day” with a string arrangement. I really like that combination between attitude and just kitschy beauty. At the beginning of Balthazar when we were making a chorus, we didn’t want it to sound like a chorus, cause that’s cliche. We wanted to prove ourselves we were not cliché, but that’s the way you kill the song as well. Now if I have a beautiful romantic chorus, I use it to exaggerate that feeling.
M.P.: Tell me something about your lyrical subjects.
M.D.: It’s all very autobiographical, personal. I can pinpoint all songs to certain moments, to the girls that I’ve met in my life, even if there was no romance, which I would like to have. I started writing songs when I was 14, they were about girls on the playground in school and that didn’t change much with the years. I think I still do that. I think the thing about Warhaus is that I sound like I’m in control of a certain situation. But if you read the lyrics, I’m like completely lost in the situation. Girls are always like the heroins and I’m the fool. I kind of like that contrast that I sound like I’m in control of everything, but I’m like the clown in this situation. So, I guess the girls I write about are the ones who bring the clown in me to the surface.
M.P.: What about the boat where you wrote the songs for the first album?
M.D.: It was the boat of a friend of mine. He was a photographer and when he went to Brazil for half of a year I could borrow it. I moved my home studio there. I needed to find some focus to finish the record, because I was drinking too much then. On the weekends I was playing festivals with Balthazar and on Monday I went back to the boat. I was working there till Friday. Then I came back to play festivals. It was cool. But the boat was just a place where I could find some concentration. It could have been somewhere else as well.
M.P.: Where did you write the songs for the new album?
M.D.: I took a little road trip up the mountains of Kyrgyzstan, it was really like the end of the world. I was living with shepherds. I’m not that adventurous, but that was pretty adventurous. It was in the middle of the winter. Some people dropped me off with a jeep and said “we’ll pick you up in three weeks”. The shepherds didn’t understand a word, so I had to communicate with my hands. I also had a horse. It was really cool! I wrote a few songs there, for the album: “Fall in love with me”, “No such height”, “Everybody”.
M.P.: Do you have any cool stories from there?
M.D.: Once I was taking a horse ride. I saw some wolves and I was scared to death. I was like “oh my god, I’m a dead man, they’re gonna eat me, they’ll smell that I’m a Belgian tourist without a gun”. I was far from the farm, totally alone. I remember that when I arrived at to the farm everybody was laughing at me. I was a rookie. I was really like a spoiled Belgian tourist. So, wolves are a man’s best friend, that’s what I had learned.
M.P.: Thank you for your time.
Co państwo na to?