Tomasz Mreńca – Pierwiastek nieprzewidywalności
We wrześniu 2016 roku nakładem Domu Wydawniczego For Tune ukazał się album ,,Land” – pierwsza solowa płyta Tomasza Mreńcy – skrzypka i kompozytora muzyki elektronicznej uwikłanego dotychczas w kilka projektów, z których wymienić należy przede wszystkim duet Venter.
Można czasem odnieść wrażenie, że niewiele się dzieje w jego muzyce, że jest to ,,typowo” ambientowa opieszałość w emisji dźwięków. Ale bez dwóch zdań daleko jej do niewyraźnej linii, nakreślonej różnicą oddziaływań, pomiędzy ambientem i muzyką z windy. Album wylewa się powoli z głośników jak treściwa żywica z pęknięcia w korze. Gdzie leży różnica? Muzak, choć z założenia niezauważalny, wytwarza potężne pole siłowe broniące dostępu do naszego mózgu sygnałom z zewnątrz. Muzyka natomiast, ma moc zrobienia wszystkiego. Przejęcia totalnej kontroli, otwierając jednocześnie nas na to co dzieje się dookoła. Tak jest z płytą Tomka. ,,Land” podobnie jak monumentalne krajobrazy (ot choćby ten widoczny na okładce płyty) działa na dwóch poziomach. Najpierw rozrzedza czas – zmusza do zatrzymania się i zanurzenia w dźwiękach. Gdy to już nastąpi nakłada faktury dysponujące ożywczą mocą – podsuwa skojarzenia. Narzuca tempo przenoszenia myśli z punktu A do punktu B. Filtrując rzeczywistość przez abstrakcyjne sito dźwięków, przenosi słuchacza pomiędzy losowymi zakątkami jego umysłu, a światem zewnętrznym. Jak pas transmisyjny, który ciągle porusza się w tych samych sekwencjach, ale finalnie za każdym razem produkuje coś innego.
Mieliśmy okazję spotkać się z autorem tej niezwykłej płyty i porozmawiać chwilę o muzyce ilustracyjnej, do której słuchacz sam musi domalować ilustrację.
Jesteśmy miesiąc po premierze płyty. Pierwsze emocje już trochę opadły?
Tak, choć lubię do nich wracać. Zaczęło się dosyć hucznie od koncertu premierowego, który odbył się w Warszawie 29 września. Przeżywałem to, bo debiutancką płytę wydaje się tylko raz. Nie byłem pewien jaki będzie odbiór, nie miałem też pewności czy ktoś w ogóle przyjdzie i się zainteresuje. Na szczęście pozytywnie się rozczarowałem. Sala wypełniona była po brzegi.
Gratuluję. Wróćmy może do samego początku. Skrzypce, syntezator – dla mnie to instrumenty, które wręcz symbolizują dwie zupełnie różne epoki, dwa różne światy.
Zgadzam się z tobą, że są to różne bajki, aczkolwiek spróbowałem je połączyć. Próbowałem w pewien sposób zbliżyć je do siebie, bo jeżeli chodzi o skrzypce nie zawsze był to dźwięk o czysto akustycznym brzmieniu. Zazwyczaj decydowałem się na przepuszczanie ich przez różne efekty, więc podlegał on obróbce, pewnej syntezie – w podobny sposób jak w syntezatorach. Więc dźwięk skrzypiec czasami zbliżałem do dźwięku syntezatorowego, a z syntezatorów próbowałem uzyskać brzmienia, które byłyby zbliżone do tych akustycznych.
Szukanie podobieństwa syntezatorów do instrumentów akustycznych doprowadziło mnie do zainteresowania syntezatorami analogowymi, bo one mają w sobie jakiś pierwiastek nieprzewidywalności. Są jakby niedoskonałe – nie jest to cyfrowy dźwięk (sztucznie generowany, za czysty dla mnie), który mnie nie interesuje. Ta niedoskonałość i przez to unikatowość każdego instrumentu analogowego kojarzy mi się ze światem instrumentów akustycznych.
Ja to sprowadziłem do dwóch instrumentów, ale tak naprawdę tego jest więcej – na koncercie stoisz za całą masą aparatury.
Jest tego faktycznie dużo i ta fascynacja jest o tyle niebezpieczna, że można ją rozwijać w nieskończoność, ale narzuciłem sobie pewne granice, więc przynajmniej na scenie używam dwóch syntezatorów, klawiatury nożnej i skrzypiec. Do tego looper i dodatkowe efeky – często przestrzenne.
Czy ogarnięcie tego na scenie to jest prosta sztuka?
Na pewno wymaga dużo skupienia. Ułatwiłem to sobie budując ramy koncertu, wokół których improwizuję, co pozwala mi na pływanie pomiędzy dźwiękami, a nie odgrywanie konkretnego zapisu nuta po nucie.
Masz już przeszłość w projektach zespołowych. Skąd teraz decyzja na nagranie płyty solowej?
Pomysł nagrania materiału solo pojawił się już dawno temu, tylko czekałem na odpowiedni moment i poczułem, że to jest właśnie ten czas. M.in. dlatego, że naturalną koleją rzeczy przy wszystkich projektach, które wiążą się ze współpracą z innymi osobami jest to, iż wymagają one kompromisów, a tym razem nie miałem ochoty iść na kompromisy. Lubię kolaboracje, bo często rozwijają, ale miałem potrzebę zapisania własnego strumienia muzycznego, który w jakiś naturalny sposób ze mnie wypłynął i wydać materiał, za który jestem odpowiedzialny sam.
Możesz zdradzić kulisy powstawania tego materiału?
To był okres mniej więcej 2-3 miesięcy, na przełomie 2015 i 2016 roku. Proces głównie polegał na luźnych improwizacjach, na rejestrowaniu kolejnych ścieżek… w bardzo niewymuszony, naturalny sposób. Nagrywałem bazę, która stawała się inspiracją do nałożenia kolejnych warstw. Tak zaimprowizowany materiał dopiero później obrabiałem – to był drugi proces całego cyklu – bardziej kontrolowany. Mix albumu zrobiłem razem z Tomkiem Bednarczykiem (z którym współtworzyłem projekt Venter), a za mastering odpowiedzialny był Michał Kupicz.
Płyta ukazała się nakładem wytwórni For Tune. To pewna nowość w wytwórni, która prężnie się rozwija, a Ty jesteś jedną z tych osób, która przeciera nowe szlaki dla wytwórni…
To prawda – zdecydowałem się na współpracę z For Tune, choć wiem, że specjalizują się głównie w muzyce jazzowej. ForTune cały czas otwiera się na nowe gatunki, w tym również na muzykę elektroniczną.
To mi się bardzo podoba w szczególności dlatego, że na płytę trafiłem przez przypadek. Zamawiałem płyty z For Tune. Zobaczyłem, że jest coś nowego. Pierwsze przesłuchanie nie pozostawiło wątpliwości, że jest to coś naprawdę fajnego. Efekt tego taki, że jedna z pozostałych płyt jest raz przesłuchana, druga leży ciągle w folii, a ,,Land” kręci się w odtwarzaczu w zasadzie od dnia premiery.
Dziękuję. To co mówisz, jest miłe. Cieszy mnie również to, że spływają do mnie pozytywne opinie z różnych zakątków świata, pomimo że materiał na płycie „Land” traktuję osobiście i dzielę się czymś bardzo prywatnym.
Twoja muzyka porusza się na obrzeżach różnych gatunków. Ciężko powiedzieć, że jest to jakiś jeden konkretny gatunek – pojawia się minimalistyczna klasyka, pojawia się trochę ambientu. Kilka razy spotkałem się z określeniem ,,muzyka ilustracyjna”.
Też się z tym spotykam. Ja nie jestem fanem kategoryzowania muzyki i trudno mi określić jaki jest to gatunek. Nie potrafię tego zrobić. A nawet nie chcę. Faktycznie często słyszę, że ktoś opisując, albo recenzując tę płytę pisze, że jest to muzyka ilustracyjna.
To niekoniecznie Twoja szufladka? Nie tak byś ją opisał?
Nie do końca moja, aczkolwiek nie przeszkadza mi to jeżeli ktoś tak to odbiera. Nie miałem podczas komponowania założeń, że pójdę w konkretnym kierunku, może stąd to lawirowanie. Inspirowało mnie wiele rzeczy i czerpałem z różnych gatunków.
Osobiście uwiera mnie trochę to określenie ,,muzyka ilustracyjna”, bo kojarzę ją z czymś, z czym nota bene masz doświadczenie, np. oprawą muzyczną spektakli teatralnych, pokazów mody – muzyka, która jest „przy okazji”, dodatkiem do czegoś.
No tak – muzyka użytkowa. Na pewno ,,Land” to nie jest muzyka użytkowa. Jeżeli wrócimy do wspomnianych kolaboracji i założenia, że płyta miała być ucieczką od chodzenia na kompromisy, ta muzyka nie miała niczemu służyć. Chciałem nagrać materiał autorski, stworzyć coś kompletnego. Zgadzam się z tobą, że nie do końca jest to muzyka ilustracyjna. Natomiast jeżeli ktoś ją tak określa, ponieważ wywołuje ona u niego obrazy w głowie, uruchamia jego wyobraźnię, to jest to dla mnie wytłumaczalne.
Studiowałeś na ASP. Zastanawia mnie czy jest jakiś aspekt sztuk plastycznych, który przekłada się na to jak podchodzisz do muzyki.
Zastanawiałem się kiedyś nad tym i jeżeli chodzi o proste odniesienia ,,jeden do jeden”, to raczej nie.
Chociaż czasami porównuję utwory do obrazów, a komponowanie do malowania. To pewnie duże uproszczenie, ale tak jak wspomniałem płyta „Land” powstała warstwa po warstwie – jak obraz. Najpierw ogólna plama, a później kolejne, które powoli zaczynały tworzyć całość. Generując dźwięk wyobrażam sobie kolor, fakturę, kształty. To że studiowałem na Akademii Sztuk Pięknych na pewno nie było bez znaczenia. Nauczyłem się, że podczas tworzenia nie należy stawiać sobie barier i warto eksperymentować.
Mam wrażenie, że przy pracy nad dziełem dylemat artysty (bez względu na dziedzinę) jest taki – kiedy powiedzieć sobie „stop”!
To prawda! To jest zawsze dla mnie trudne zadanie. Operując dźwiękami, tworząc świat abstrakcyjny – nie ma czegoś takiego jak ,,stop”! To nie jest matematyka, gdzie mamy określony wynik i możemy się zatrzymać, stwierdzając, że to koniec. To działanie bardzo intuicyjne, a kształtowanie form jest wynikiem wielu przemyśleń i osobistych odczuć. Nie zawsze byłem pewien czy to już odpowiedni moment, aby zakończyć pracę nad utworem. Pierwszy proces polegał u mnie na rozbudowywaniu kompozycji czyli zbieraniu jak największej palety brzmień i dźwięków. Drugi natomiast na wielogodzinnym osłuchiwaniu się z nagromadzonym materiałem. Pozbywałem się wybranych dźwięków, żeby w pewnym momencie stwierdzić, że już nic więcej nie chcę wyrzucić. Tak wyglądał proces dochodzenia do uzyskania finalnego kształtu utworów.
To co mi się podoba, w tej płycie, to budowanie nastroju, po którym następuje atak, w postaci kaskady dźwięków i które w pewnym momencie urywają się pozostawiając niedosyt. I ten niedosyt bardzo mi się podoba.
Lubię ten zabieg.
Czy tytuły utworów są jakimkolwiek kluczem do odbioru muzyki?
Mogą być, aczkolwiek pracując nad kompozycjami nazywam je roboczo bazując na najprostszych skojarzeniach, albo na tych pierwszych emocjach, które pojawiły się w mojej głowie. Nazwy robocze często zostają i funkcjonują jako te właściwie. Najchętniej nie nazywałbym utworów. Nie chciałem też, żeby tytuły były wyraźną sugestią i wpływały na odbiór konkretnego utworu. Jest to po prostu umowna forma do rozróżniania kolejnych kompozycji.
Może dorabiam sobie ideologię, ale tak: teraz jesteśmy we Wrocławiu, jutro jedziesz nad morze, koncert premierowy miał chwilę temu miejsce w Warszawie, na okładce płyty klify irlandzkie, na teledysku Islandia. Czy ciąży nad Tobą jakieś widmo geografii?
Myślę, że nie ma w tym żadnej ideologii, ale przypadku też nie ma. Zaraz Ci to wyjaśnię. Wywiad jest we Wrocławiu, bo tutaj mieszkam. Koncert premierowy mojej płyty „Land” odbył się w Warszawie w Teatrze Dramatycznym, miejsce dobre na premierę. Morze – to moje dzieciństwo, rodzina, którą często odwiedzam, miejsce do którego uciekam, w którym ładuję baterie na kolejne działania.
Natomiast wideo ilustrujące moją muzykę zostało nagrane w Islandii przez Weronikę Izdebską na moją osobistą prośbę, ponieważ cenię jej warsztat i odczuwam bliskość nagranych przez nią obrazów z moją muzyką.
Generalnie wszystkie bodźce podczas tworzenia czerpię z otaczającego mnie świata, bez względu na to w którym miejscu musiałbym umieścić palec na globusie, żeby określić gdzie jestem.
Skoro jesteśmy przy geografii, to opowiedz mi o planach koncertowych, jeżeli takie są.
Tak, są. Pracujemy nad tym. Informacje o koncertach pojawiać będą się na Facebooku. Chciałbym zaprezentować materiał z płyty jeszcze w paru miejscach.
Powiedziałeś, że nie trzymasz się sztywno płyty – czego spodziewać się na koncercie?
Można spodziewać się nastrojowych kompozycji, które przełamywane będę skrzypcowymi improwizacjami. Koncerty są żywsze, bardziej spontaniczne i transowe, ale nadal jest zachowany klimat z płyty… klimat, który pozwala odpłynąć…
Co państwo na to?