Tides From Nebula w Indiach
Nie oszukujmy się, rodzime produkcje muzyczne nie nazbyt często trafiają do masowego odbiorcy poza granicami kraju. Chwilowy eurosukces Ogorzałego Pana w czapeczce i jego sztabu pseudokurpiowskich ubijających masło dziewoj omijam z pełną premedytacją. Technologia sprzyja, ale niekoniecznie ułatwia przebicie się tłumie. Sukcesy Behemotha, czy wcześniej grupy Vader, mające swój początek jeszcze w analogowych czasach, to abstrahując od specyfiki gatunku, cała kupa mozołu, dłubaniny i iście mrówczej pracy. Do grupy tych, którym się udało, powolutku acz z godną pochwały konsekwencją, dobijają stołeczni postrockowcy z Tides From Nebula. Grupa chwilę temu wróciła z wojaży po Azji, a teraz koncertuje w Europie. Gdzieś pomiędzy jedną a drugą wyprawą, udało nam się wycisnąć z nich garść wspomnień dotyczących koncertowania w tak odległych i niezdobytych rejonach. Dzisiaj o wszystkim, tylko nie o muzyce. Opowiada Przemek Węgłowski, basista grupy.
Dyskretny urok podróżowania
Trzy dni temu wróciliśmy z ponad dwutygodniowej trasy po Indiach. Lecieliśmy tam z absolutnym brakiem jakichkolwiek oczekiwań, no, może poza jednym – tym, że czeka nas tam niezła przygoda. Właśnie tak traktowaliśmy ten dziewiczy dla zespołów z zachodu region. O ile dobrze nas poinformowano, niewiele kapel daje tam koncerty, a jeszcze mniej decyduje się na odwiedzenie kilku miast i zagranie pełnowartościowej trasy. Te, ze względu na olbrzymie odległości między miastami, wyglądają zupełnie inaczej niż nasze europejskie. Regułą jest, że każdy klub ma swój własny backline (wzmacniacze i perkusja), idealne rozwiązanie, aby zabrać instrumenty do pociągu lub samolotu i bez siłowania się z gabarytami dotrzeć na koncert. Choć niestety, stan owego backline’u jest często bardzo wątpliwy, w naszym wypadku jednak wszystko działało bez zarzutów. Koncerty mogły się więc odbyć bez problemu (chociaż brzmienie mocno odbiegało od naszego). My podróżowaliśmy chyba wszystkimi dostępnymi środkami lokomocji – od autokaru, który wiózł nas do Manali, przepięknie położonej wioski u podnóża Himalajów, przez zwykłe taksówki w Delhi, pociągi (dwa dni na odcinku Delhi–Bangalore), aż po samolot.
Organizacja, odbiór, restauracja
Już na pierwszym koncercie – festiwalu we wspomnianym Manali – widać było jak duże zainteresowanie wzbudza nasz zespół. Ciężko było nam uwierzyć w to, co mówił nasz promotor. Twierdził, iż nasza muzyka jest tu rozpoznawalna i on sam spodziewa się niezłych frekwencji. Faktycznie, jak się później okazało, na dwóch koncertach ledwo starczyło biletów, a reakcje ludzi pod sceną należały do tych mega żywiołowych i spontanicznych. Ludzie tam są głodni koncertów, więc możliwość zagrania przed taką publiką była absolutnie wyjątkowym przeżyciem. Normą jest ciągłe wchodzenie na scenę fotografów i kamerzystów. Nad wszystkimi koncertami unosi się mgiełka punkowości, co nawet zaczęło nam się podobać. Wszyscy ludzie zaangażowani w naszą trasę dawali z siebie sto procent energii – tak, aby wszystko przebiegało bezproblemowo. Indie są krajem, gdzie wiele rzeczy trzeba załatwiać metodą na cwaniaka, niektóre rozwiązania stosowane w klubach przyprawiały nas o ból głowy (np. prowizoryczne rozwiązania zasilania na scenie), jednak ci wszyscy ludzie są tak ciepli, szczerzy i dobroduszni, że po prostu trzeba im wiele rzeczy wybaczyć. Na naszej trasie zdarzały się nowe, czyste i świetnie wyposażone kluby, jak i te niższego sortu. Sam obawiałem się o temperatury w klubach podczas występów. Na szczęście każde pomieszczenie było klimatyzowane. Cztery koncerty graliśmy pod gołym niebem i paradoksalnie to właśnie one dały nam najbardziej w kość – temperatura wieczorem sięga trzydziestu stopni, a wiatraki ledwo poprawiają ten stan.
Podczas całego pobytu byli przy nas nasi promotorzy. Bardzo się starali, aby trasa upływała nam w dobrych nastrojach. Dbali o nas jak rodzice – raz nawet zostałem obudzony w nocy pytaniem, czy klimatyzacja nie wieje za mocno… Co chwilę pytali też czy nie potrzebujemy pić lub jeść. Jedzenie w Indiach należy do jednej z wizytówek tego rejonu. Części z nas bardzo podobało się totalne ograniczenie diety mięsnej – tam podstawą jedzenia są produkty wegetariańskie, a każde menu ma wyraźne rozgraniczenie na tzw. weg i non-weg. Kuchnia jest pikantna w sposób ekstremalny. Jeśli ktoś nie przepada za ostrym jedzeniem, nie będzie miał w tym kraju nazbyt łatwo. Nawet prośba o coś łagodnego nie daje oczekiwanego rezultatu. Tam się po prostu tak je.
Turyści z gitarami
Jeśli Indie to zwiedzanie. Nam udało się co nieco zobaczyć, głównie ze względu na dużą ilość dni wolnych. Każdy wypad trzeba jednak dobrze zaplanować, aby nie utknąć w jakiejś kolejce do kas w porze największych upałów. Oczywiście wśród obowiązkowych punktów nie mogło zabraknąć zwiedzania Tadź Mahal, wielkie wrażenie zrobiła na nas również hinduska świątynia Akshardham w Delhi. Sporą część kraju widzieliśmy z okien pociągu i co się rzuca w oczy na pierwszym planie to… ludzie, ludzie i jeszcze raz ludzie. Tłumy ludzi, nawet poza miastem.
Niezapomnianym przeżyciem był dla nas przejazd kolejką przez Bombaj. Obraz i skala nędzy z jaką borykają się najniższe warstwy społeczne są porażające. O dziwo, pobyt upłynął nam nadzwyczaj spokojnie i bezproblemowo. Obyło się bez ekstremalnych/surrealistycznych sytuacji (chyba że taką można nazwać koncert na torze Formuły 1, oraz stanie na jednej scenie z kapitanem indyjskiej drużyny krykieta, który we własnym kraju ma miano niemal boga). Przekonaliśmy się na własnej skórze jak zróżnicowany i unikalny jest to kraj. Koncert w bezalkoholowym mieście Ahmedabad (paradoksalnie wysokie kary za spożycie alkoholu nie idą w parze ze statystyką, według której jest to najbardziej pijące miasto w Indiach), ogromne pająki czające się pod łóżkami w Manali, wielkie oczy naszego promotora na wieść, że w Europie używa się kierunkowskazów przy zmianie pasa, nauka wydobywania z siebie nowych dźwięków przy okazji przyswajania niekoniecznie grzecznych zwrotów w języku Hindu… Te dwa i pół tygodnia minęły zbyt szybko.
Co państwo na to?