These New Puritans: doskonałość grania bez improwizacji
George i Jack Barnett. Bracia bliźniacy z angielskiego Southend-on-Sea, którzy jako These New Puritans tworzą od 2006 roku. W swojej dyskografii mają cztery albumy studyjne. Wszystkie bardzo dobre. Każdy inny. Na „Beat Pyramid” (2008) słychać wpływy Wu-Tang Clan’u i Aphex Twina. Na „Hidden (2010) – neoklasycyzm. Na „Field od Reeds” (2013) – jeszcze więcej neoklasycyzmu. Na „Inside the Rose” (2019) – złowieszczy romantyzm. Rozmawianie z nimi – jednymi z najbardziej interesujących przedstawicieli art rocka – to ciekawe doświadczenie. To patrzenie, jak George, jak przystało na starszego brata, stwarza introwertycznemu Jackowi miejsce do otwierania się. To też stwarzanie im przestrzeni do patrzenia na siebie.
Martyna Płecha: Od jakiegoś czasu These New Puritans to tylko wy dwaj, bracia bliźniacy Jack i George. Myślicie czasem o tym, żeby poszerzyć skład, czy tworzycie w symbiozie, w której nie ma miejsca dla nikogo z zewnątrz?
George Barnett: Co o tym myślisz, Jack?
Jack Barnett: Myślę, że dobrze jest tak, jak jest. Tak naprawdę to od zawsze jesteśmy w tym sami. Tworzymy esencję These New Puritans od 10. roku życia, kiedy to ja brzdąkałem na gitarze akustycznej, a Jack bębnił na czym popadło. Był moment, kiedy grały z nami jeszcze dwie osoby (Thomas Hein i Sophie Sleigh-Johnson – przypis redakcji), ale teraz jest w zasadzie tak, jakbyśmy znowu byli dziećmi. Lubię miejsce, w którym się znajdujemy. A Ty co myślisz, George?
G.B.: Totalnie się z tobą zgadzam. Zresztą nie wyobrażam sobie pracy nad „Inside the Rose” z innymi ludźmi. Byłoby dziwnie. Bardzo przeżywałem nagrywanie tej płyty.
M.P.: Dlaczego?
G.B.: (zastanawia się, co powiedzieć)
J.B.: To było jak psychoterapia.
G.B.: Tak, totalnie.
M.P.: Nie będę was ciągnąć za język, zapytam o coś innego. Biorąc pod uwagę fakt, że zdarza wam się angażować do pracy nad płytą orkiestrę, uważacie, że bliżej wam do twórców piosenek czy kompozytorów?
G.B.: Myślę, że tak naprawdę pomiędzy jednymi a drugimi nie ma różnicy, przynajmniej w naszym przypadku. Jack od zawsze pisze piosenki, przychodzi mu to naturalnie, ale też tworzy złożoną muzykę.
J.B.: Dla mnie różnica pomiędzy jednymi a drugimi istnieje, ale polega w zasadzie tylko na tym, w jaki sposób organizują muzykę. Klasyczna wymaga zupełnie innej organizacji niż popularna. Od wielu lat próbuje się łączyć te dwa światy, ale to, co z tego wychodzi, wcale nie jest dobre.
G.B.: Głównie polega to na tym, że orkiestra gra bazową nutę piosenki.
J.B.: Kiedy próbujesz połączyć te światy, tracisz to, co jest dobre w muzyce klasycznej, czyli formalność. Doskonałość grania bez improwizacji.
M.P.: Tworzycie wielowarstwowe utwory, ale powiedziałabym, że wciąż całkiem przystępne.
J.B.: Lubię, kiedy wraca się do muzyki setki razy, a nadal znajduje się w niej coś nowego. Skomplikowaną w sposób, który przyciąga do niej wciąż i wciąż. Lubię też, kiedy muzyka dotyka natychmiast, wręcz fizycznie. Sama kompleksowość nie jest czymś, co mnie w muzyce pociąga najbardziej. Bardziej chodzi to, jaki wywiera wpływ. To jest coś, co się liczy.
G.B.: Czasem mam wrażenie, że kiedy piszesz, to cię to czasem przytłacza.
J.B.: Tak, ale to naturalne. Tworzenie wpływa najpierw na twórcę, przecież kiedy piszesz, nie wyobrażasz sobie reakcji publiczności.
G.B. Ty lubisz czuć ten wpływ.
J.B. Każdy lubi, nieprawdaż?
G.B. Myślę, że ty bardziej niż inni. Jesteś bardzo emocjonalny. Wrażliwy. Zwłaszcza na muzykę. Odbierasz ją bardzo sensorycznie.
M.P.: A co z tobą, George?
G.B.: Ja lubię, kiedy muzyka jest wręcz przytłaczająca. Kiedy wiele rzeczy dzieje się jednocześnie. Cenię maksymalizm. I lubię, kiedy muzyka mnie w jakiś sposób pustoszy. Kiedy jest tak przytłaczająca, że nie jestem w stanie tego analizować.
M.P.: Jeśli chodzi o analizowanie, to spore pole do popisu dają wasze teksty. Bywają abstrakcyjnie poetyckie.
J.B.: Wierzę w pisanie o tym, co mi się przydarza. Czerpanie inspiracji z życia wydaje mi się bardziej wartościowe od sięgania do sztuki. Wszystko, co znajduje się w moich tekstach, wzięło się z rzeczywistych wydarzeń. Może to nie jest oczywiste, ale wiele z nich powstało dzięki naprawdę zwyczajnym sytuacjom. Dzięki spotkaniom z ludźmi. Dzięki odwiedzinom w pewnych miejscach. Ale też z ekstremalnych uczuć. Wszystkie teksty pochodzą z doświadczeń. Ale chyba masz rację, te teksty wcale nie muszą się takie wydawać.
M.P.: Ciężko się występuje komuś tak zamkniętemu jak ty, śpiewając osobiste słowa?
G.B.: O, jestem ciekawy, co masz w tej kwestii do powiedzenia.
J.B.: Nie, bo będąc na scenie przeistaczasz się z siebie w wykonawcę. To mocno transcendentalne doświadczenie. Coś tak ekstatycznego zdarza się szamanom z ludów zbieracko-łowieckich. Na scenie stajesz się nawet nie kimś, a czymś innym. Przeżyłem kilka takich mistycznych momentów. Czas kurczył się i rozszerzał. Działo się coś dziwnego. Ciekawe, jak to wyglądało dla publiczności, bo tak wielkie zaangażowanie w to, co się dzieje, mogło wydawać się jej żałosne (uśmiecha się).
M.P.: Kończy się nasz czas, więc chciałabym zadać wam kilka pytań, które w zasadzie sami zadajecie sobie w swoich piosenkach. Co wy na to?
G.B.: Wspaniale!
M.P.: No to jakie są wasze ulubione numery i co to oznacza?
G.B.: Powinniśmy odpowiadać na te pytania, leżąc na kozetkach! (śmiech). Lubię cztery. Pewnie dlatego, że kojarzy mi się z tym okresem w dzieciństwie, który wspominam szczególnie dobrze. Z bawieniem się w ogrodzie, pod gruszą.
J.B.: U mnie to pewnie zero. Wspaniały wynalazek.
M.P.: Bo ma taki a nie inny kształt i znaczenie?
J.B.: No i dzięki niemu mamy komputery.
M.P.: Jakie dźwięki potrafią wzburzyć fale w morzach?
G.B.: O mój Boże, Jack!
J.B.: To potężne dźwięki, z mocą zmieniania świata, zmieniania ciała.
M.P.: A chcecie wojny?
J.B.: Tak, konflikty są konieczne. Jest w nich czysta energia. Destrukcja jako forma kreacji to jest coś, o czym wtedy myślałem.
G.B.: Kiedy to śpiewasz, ja zawsze słyszę „we want more” (śmieje się w głos).
Co państwo na to?