Stef Chura wkurzy się, kiedy powiesz, że śpiewa o chłopakach
Tak, wiem, czym jest żabi skrzek. Z biologii dostawałam same piątki. Ale gdybym miała wybrać jedno określenie, by opisać to, jak śpiewa Stef Chura, wybrałabym właśnie to. W piątek 1 września Chura wystąpiła ze swoją debiutancką płytą „Messes” w W4, niewielkiej hali produkcyjnej gdańskiej stoczni. Niespełna trzydziestoletnia singerka-songwriterka z Michigan sprawiła, że uczestnicy tegorocznej edycji Soundrive Festival przepadli w jej co najmniej intrygującym głosie i gitarze, w której słychać nostalgię za energetycznym dziewczyńskim pop-rockiem z lat 90 i grunge’em. Chura, dla której był to pierwszy koncert poza Stanami Zjednoczonymi, zjednała sobie festiwalowiczów do tego stopnia, że gdy w sobotę z głośników rozmieszczonych na ulicy Elektryków wydobyły się dźwięki „Spotted Gold”, ci przystawali na chwilę, żeby wrócić do momentu, w którym im się objawiła. Teraz, kiedy artystka supportuje Mitski, zdobywa sobie kolejnych fanów, a my publikujemy krótki wywiad z nią.
Martyna Płecha: Opowiedz mi, w telegraficznym skrócie, jaka historia kryje się za Stef Churą.
Stef Chura: Pochodzę z Michigan, z miejscowości leżącej cztery godziny na północ od Detroit, gdzie mieszkam teraz. Sięgnęłam po gitarę, kiedy miałam 13 lat, wtedy też stworzyłam pierwsze piosenki. Jako siedemnastolatka zaczęłam występować. W wieku dziewiętnastu lat przeprowadziłam się z Alpiny do południowo-wschodniego Michigan, do Ypsilanti, gdzie występowałam solo, głównie w domach. Nagrywałam też własne taśmy i sprzedawałam je bardzo tanio, na przykład za trzy dolary. W 2009 roku pojawiłam się na Bandcampie, który uwielbiam, bo jest ważną częścią kultury DIY. Poza tym dorywczo grałam w różnych zespołach. W 2014 roku trafiłam na wspaniałego perkusistę Ryana Clancy’ego, z którym gram do teraz. Zabraliśmy się za aranżowanie piosenek, które znalazły się na „Messes”. Po tym jak stworzyliśmy koncepcję albumu, nagraliśmy go z Fredem Thomasem. Fred nie tylko produkował „Messes”, lecz także dogrywał bas do prawie wszystkich piosenek. Nie słychać go w zasadzie tylko w dwóch.
M.P.: W Michigan Fred Thomas to postać kultowa. Orbituje wokół niego wielu muzyków. Jak na niego wpadłaś?
S.C.: Znam go bardzo długo. Poznaliśmy się, kiedy przeprowadziłam się do Ypsilanti. Pracowałam wtedy w kooperatywie spożywczej Ypsilanti Food Co-op. Fred spotykał się z moją przyjaciółką. Ta sytuacja sprawiła, że szybko zaczęliśmy być stosunkowo blisko. W 2012 roku zaczęliśmy razem nagrywać, ale słabo nam to wychodziło. Chyba nie byłam wtedy gotowa. Potem, już z Ryanem, trafiłam do studia nagraniowego Freda. Jak już wspominałam, do naszych kawałków, wyłącznie gitarowo-perkusyjnych, Fred dograł bas. Zawsze chciałam nagrywać z Fredem i bardzo się cieszę, że nam się to udało. Jestem jego wielką fanką. Kocham „Night Times”. No i „Sink Like a Symphony”, do której uwielbiam wracać. To jest klasyczny Fred.
M.P.: Zostawmy Freda i wróćmy do Ciebie. Kim byłaś przed wydaniem „Messes”, a kim stałaś się po?
S.C.: Zawsze kochałam grać, ale byłam też ekstremalnie zalękniona. Jako nastolatka nadużywałam alkoholu, co było wynikiem mojej fobii społecznej. Upijałam się do nieprzytomności. Potem sobie uświadomiłam, że nie mogę tego robić. Próbowałam się pozbierać – chodziłam do szkoły, której nienawidziłam. Przymierzałam się do rzucenia jej. I wtedy zmarła moja przyjaciółka. Zaczęłam zastanawiać się nad tym, co robię ze swoim życiem, a pytanie, które do mnie ciągle wracało, brzmiało: „co muszę zrobić przed śmiercią?”. Kiedy umiera ktoś, kto jest ci bliski, na nowo zastanawiasz się nad pewnymi kwestiami. W końcu rzuciłam szkołę, bo wiedziałam, że chcę nagrać płytę. Bałam się tego, ale postanowiłam to zrobić. Czuję, że gdybym nie zdecydowała się na ten krok, byłabym bardzo nieszczęśliwa. Życie nie jest fajne, jeśli nie ryzykujesz. Bardzo lubię to wszystko, co teraz robimy. W zasadzie czuję, że to, co kocham, jest moją rzeczywistością. To zabawne, ale inaczej postrzegają mnie też moi rodzice. Teraz, kiedy przyjechałam do Europy, powtarzają mi, jacy są ze mnie dumni, a ja sobie myślę „gdzie byliście cztery lata temu, kiedy uważaliście, że to tylko urocze hobby?”. Tak więc jestem zupełnie inną osobą. Już nie zalęknioną.
M.P.: Nie lubisz, kiedy mówi się o Twoich piosenkach, że są wyłącznie o chłopakach. To o czym są? Interesują mnie zwłaszcza trzy – „Slow Motion”, „Thin” i „Spotted Gold”.
S.C.: Kiedy w Stanach Zjednoczonych pojawiła się pierwsza większa publikacja na mój temat, napisano, że jestem jedną z tych, które piszą o zauroczeniach. Wkurzyłam się, bo mnie o to nie zapytano, ale z drugiej strony rozumiem, dlaczego ktoś może tak myśleć. Wydaje mi się, że większość piosenek na „Messes” wcale nie jest romantyczna. Pokazują raczej dynamikę relacji międzyludzkich. To, co dostajesz w związku, prawdopodobnie dostajesz też w innych relacjach. Poza tym te piosenki pokazują, kim podczas pisania ich byłam dla świata. Na przykład „Slow Motion” zainspirował mój szef, który był bardzo władczy. Refren natomiast jest o moim eks, który także był superkontrolujący, więc może nie powinnam tak bardzo wściekać się na tę dziewczynę od recenzji? Przesłanie tej piosenki brzmi „pieprzyć to”, trzeba zacząć od nowa. To tam jest zdecydowanie. Z kolei „Thin” powstała po tym, jak zmarła moja najlepsza przyjaciółka, co wpędziło mnie w depresję. To w ogóle był bardzo mroczny moment mojego życia – serwowałam koktajle w klubie ze striptizem, udając kogoś, kim nie jestem. Byłam „thin like a skin on a lottery ticket”, a nie chciałam tak dłużej. Tak więc to piosenka o próbowaniu być kimś, kim się nie jest. Wielu ludzi to robi. „Spotted Gold” łatwo można wziąć za będącą o miłości, a tak naprawdę jest o przyjaźni, która źle się skończyła. Grałam wtedy w jednym zespole z pewną dziewczyną, miałyśmy na swoim punkcie obsesję. Ona miała inną przyjaciółkę, która była o nas bardzo zazdrosna. Obie brały heroinę. Nasza przyjaźń była czymś wspaniałym, ale szybko zamieniła się w koszmar. Musiałyśmy się rozstać. Czuję, że jest w tym kawałku jakaś taka pasywna agresja. „Spotted Gold” pokazuje mnie nieradzącą sobie z tą sytuacją, mówiącą „jeśli masz zamiar być dla mnie suką, to odejdź, bo to ja jestem tu pozytywnym bohaterem”. Wszystkie moje piosenki były inspirowane rzeczywistymi wydarzeniami. Kiedy pisałam, musiałam o nich intensywnie myśleć, ale też odpuszczać. Nie sądzę, żeby dobre piosenki brały się z fiksowania się na czymś.
M.P.: Miewasz mieszane uczucia w stosunku do „Messes”?
S.C.: Czasem. Jeśli chodzi o tę płytę, to praktycznie nie przyjmowałam wskazówek produkcyjnych od Freda. On chciał dodawać keyboard, ja powtarzałam tylko „nie, nie, nie!”. Znów nie byłam gotowa na pewne posunięcia. Mieszane uczucia mam też wobec kilku piosenek. O niektórych myślę są idealne, o innych, że nie do końca. Jednak im więcej czasu mija od wydania płyty, tym częściej myślę, że to, co się z nią stało było dobre, właściwe. Zwłaszcza, że w dużej mierze to wydawnictwo DIY. Często myślę też o tym, że wypuszczenie krążka w świat było ryzykowne, bo w branży nie stał za mną nikt, kto trzymałby mnie za rękę, gdy to robiłam, powtarzałby mi, jaka jestem świetna. Ostatecznie jednak dobrze się z tym czuję.
M.P.: Jak będzie Twoja druga płyta?
S.C.: Inna. Chcę próbować tych rzeczy, których się wcześniej bałam. Na pewno bardziej otworzę się na produkcję. Będzie też więcej solówek. Sam styl pisania piosenek zostanie taki, jaki jest.
Co państwo na to?