„Przez ciebie wypadły mi wszystkie włosy” – rozmowa z Kurtem Vilem
13 minut 40 sekund. Tyle czasu miałam na rozmowę z Kurtem Veilem tuż przed jego warszawskim koncertem. Niewiele, ale wystarczyło, żeby dowiedzieć się, o czym była pierwsza piosenka 38-letniej żywej legendy rocka, jak to jest z jej lękami, czyimi piosenkami się zachwyca i czy myśli już o tym, co po niej pozostanie.
>>> Zdjęcia z koncertu Kurt Vile & The Violators w Warszawie
Martyna Płecha: Cofnijmy się do najwcześniejszych czasów, w których kształtowałeś się jako muzyk. Dźwięki, których słuchałeś w dzieciństwie, które do tej pory słyszysz i które da się usłyszeć w twojej muzyce to…
Kurt Vile: Zdecydowanie te, które najczęściej grał mój ojciec, a więc kilka piosenek Johna Denvera i płyta „Louisiana man” Rusty’ego & Douga Kershawa. Tak, słyszę je w swojej głowie cały czas.
M.P.: A pierwsza piosenka, którą napisałeś i nagrałeś?
Kurt Vile: Nazywała się „Hair”. To był kawałek w całości zagrany na banjo, a na jego tekst składało się nieustanne powtarzanie przeze mnie frazy „you make my all hair fall out” (pol. przez ciebie wypadły mi wszystkie włosy). Zainspirowała mnie parodystyczna kreskówka, w której przedstawiono wątek przyjaźni Supermana i Leksa Luthora. W momencie, w którym na Ziemię spadła wielka skała kryptonitu, Lex Luthor wyłysiał i obwiniał o to Supermana, wściekle krzycząc „przez ciebie wypadły mi wszystkie włosy”. Nagrałem ją naprawdę wiele lat temu.
M.P.: Przenieśmy się teraz o ładnych kilka lat później. Kiedy sięgam po „Constant Hitmaker”, krążek, który uznaje się za Twój debiut solowy to mam wrażenie, że to płyta nonszalancko eksperymentalna, ale bardzo spójna. To zbiór piosenek, które tworzyłeś przez lata, a które brzmią jak dzieło artysty już wiedzącego, kim jest. Kiedy narodził się Kurt Vile, jakiego znamy?
K.V.: To bardzo dobre pytanie, niech pomyślę… W 2003 roku nagrałem „10 songs”, swoją pierwszą płytę, w 2005 roku zagarnął mnie dla siebie folk, w 2007 – psychodeliczny pop. Myślę, że wykrystalizowałem się twórczo jakoś w 2006 roku, a już na pewno wtedy, kiedy kompilowałem „Constant Hitmaker”. To płyta, na której znalazły się numery z moich poprzednich wydawnictw, a już sam straciłem rachubę, ile ich wyszło pod moim nazwiskiem.
M.P.: Jakbyś opisał ścieżkę, jaką przeszedłeś od tamtego czasu?
K.V.: Jedyne, co się zmieniło, to to, że nagrywając tak wiele nabrałem pewności w siebie w studio. Poza tym w zasadzie wciąż robię to samo. Swoją wersję współczesnego klasycznego rocka. Mocno zakorzenioną w amerykańskiej tradycji.
M.P.: Jednym z motywów, z których czerpiesz, są twoje własne lęki, ale mam wrażenie, że z czasem stajesz się mniej nerwowym, a bardziej refleksyjnym twórcą.
K.V.: Wciąż piszę kawałki podszyte lękiem. Gdy byłem młody, opisywałem w nich strach przed nieznanym. Teraz, kiedy mam dzieci, patrzę wstecz już spokojniej. Poza tym z wiekiem nauczyłem się trochę lepiej wrzucać na luz. Zdarza się jednak, że kiedy czuję się wyczerpany, wpadam w panikę. Szczerze mówiąc, lubię to miejsce, które pozwala mi refleksyjnie podchodzić do przeszłości. To, co będzie, wciąż mnie trochę niepokoi.
M.P.: Teksty twoich piosenek są niemalże pozbawione metafor, a przy tym naprawdę piękne. Uważasz, że przekaz zyskuje na tym, gdy jest pozbawiony ornamentów?
K.V.: Cenie i prostotę, i kreślenie słowami naprawdę imponujących obrazów. Sam wolę chyba jednak bezpośrednie teksty, bo wydają mi się bardziej efektywne. To, co chcę przekazać, w prostej formie ma większą siłę rażenia.
M.P.: Są kawałki, których komuś zazdrościsz?
K.V.: Większy ze mnie fanboy niż zazdrośnik, więc najczęściej ekscytuję się, jeśli słyszę coś wyjątkowego. Ostatnio mam tak z Chrisem Cohenem i Chastity Belt. Julia Shapiro, liderka tej kapeli, napisała „Natural”, to naprawdę piękny kawałek. Doceniam wielu wykonawców współczesnych, nagrywających bezpośrednie, niemające nikomu niczego udowadniać piosenki.
M.P.: Pod tym względem są one trochę jak kawałki przedstawicieli outlaw country, którymi się inspirujesz.
K.V.: Jestem wielkim fanem Waylona Jenningsa i Willy’ego Nelsona, którzy nie przepadają za tym określeniem. Piosenka „I’m an outlaw” to kawałek, z którego jestem szczególnie dumny. Choć zainspirowała ją postać diabolicznego sędziego z powieści „Blood Meridian” Cormacka McCarthyego, to dziś uznaje się ją za hołd dla outlaw country. A wcale nie miała nim być. Po prostu zaczęła żyć własnym życiem. To bardzo fajne, zwłaszcza, że napisał ją facet, który nawet w jednej dziesiątej nie szalał tak jak Waylon i Willy.
M.P.: Bez wątpienia zapisujesz się w historii muzyki. Myślisz o tym, co po Tobie pozostanie? Fantazjujesz czasem o dziedzictwie, na przykład takim, jakie pozostanie po Neilu Youngu, twoim największym idolu?
K.V.: Trochę chciałbym stać się swoją własną wersją Neila Younga. Imponuje mi to, że jest tak zaangażowany w politykę i że słychać to w jego piosenkach. Moje teksty, jak wspominałaś, są bardziej refleksyjne, bo są przede wszystkim wypadkową tego, co dzieje się we mnie. Wpływa na nie także to, co dzieje się na świecie, więc w pewien sposób moja muzyka zawsze będzie odrobinę polityczna. Przede wszystkim staram się jednak tworzyć klasyczne piosenki i mam nadzieję, że to co po mnie pozostanie, to moja twórczość przed jej politycznym aspektem.
Co państwo na to?