Mirt: W pierwszej kolejności słuchanie
Mirt przekracza granice – estetyczne, technologiczne, topograficzne… Robi to pozostając artystą stonowanym, by nie powiedzieć kameralnym. Niemal od początku jego twórczość naznaczona jest swoistym pęknięciem, które przecina otaczający nas świat, świat późnego kapitalocenu, w którym zacierają się kontury tego, co ludzkie i tego, co nieludzkie, i to niestety ze stratą dla tego ostatniego. Poszukując źródeł dźwięku do nagrań terenowych Mirt przemierza kraje Dalekiego Wschodu, w których być może najsilniej widać tę ambiwalencję. Pierwotna przyroda skażona przez kulturę przemysłową człowieka, tętniące życiem metropolie, które zatruwają wody gruntowe swoimi ściekami, pochłaniające kolejne połacie ziemi uprawy monokulturowe wchłaniające bujne dotąd dziewicze ekosystemy. To zderzenie cywilizacji z naturą stanowi podglebie twórczości Mirta, łączącej precyzję i wykalkulowany chłód klasycznej elektroniki z cierpliwym i organicznym podejściem field-recordingu. Mirt sytuuje się gdzieś w tej przestrzeni – humanizując dźwięk syntezatorów modularnych za pomocą autentyczności nagrań terenowych, jednocześnie oddając za pomocą maszyn pewną „strukturalność” czy logikę wszechświata, niezależny od kompozytora, samoistny rytm życia. Twórczość Mirta przepełnia ta ambiwalencja, sytuując go poza konwencjami muzycznymi, albo nawet szerzej – estetycznymi w ogóle, gdzie muzyka łączy się z malarstwem, rutyna z eksperymentem, analog z cyfrą. Na tym styku tworzy on soundtracki do nieistniejących filmów, których akcja rozgrywa się wśród „ruin kapitalizmu”, wyjałowionych obszarów na pograniczu kopalni odkrywkowej i podmiejskich suburbiów, dojazdówek do wielkich metropolii i rozsianych enklaw pradawnej zieleni. Unikatowe odgłosy ultranowoczesności na peryferiach świata i zakorzenienie w długiej tradycji analogowej elektroniki, sprawiają, że muzyczne krajobrazy kreowane przez artystę sytuują się w obszarze „zapomnianej przyszłości”, niebyłej retro future, dzięki której możemy krytycznym okiem spojrzeć na przepełnioną blichtrem kapitału codzienność.
Technologia
Od dłuższego czasu mam wypracowaną metodę pozwalającą mi na możliwie największą skuteczność. Brzmi to może zbyt poważnie. Nauczyłem się tego dzięki doświadczeniom zbieranym jeszcze podczas pracy w całkowicie analogowym środowisku i nagrywania na taśmę. Wspominam o tym etapie, bo lepiej nie zostawać z rozgrzebanym projektem, dziesiątkami śladów, nad którymi nie sposób zapanować, kiedy wracasz do pracy po przerwie. Niestety, im mniej masz czasu, tym bardziej musisz być zorganizowany. Wolę pozwolić sobie na nieodwracalne pomyłki i wyrzucić później coś do kosza, niż szlifować każdy aspekt nagrania i przekształcać drobny fragment w coś niezgodnego z początkowym zamiarem. Kiedy tak robiłem odbijało się to na spójności albumu, szybko traciłem z oczu cel, inna sprawa, że obecnie rzadko mam określony cel. Akceptuję, że jest to proces, kolejne płyty nie są opus magnum, tylko etapami drogi, która nie musi mieć spektakularnego zwieńczenia. Zawsze jednak jest krótki moment, w którym rozrzucone nagania układają się w dopiętą niemal do końca całość. Później długo tego jeszcze słucham, pracuję nad drobiazgami, ale mam już spójny obraz tego, co powstaje, a nie tylko założenie, jak powinno to wyglądać. Najpierw więc improwizuję, zbieram elementy bez konkretnej myśli przewodniej. Jak już te fragmenty przekształcą się w zgrubną całość, to album i jego spójność jest dla mnie zawsze nadrzędną jednostką. „Burial Rituals” popycha ten koncept nieco dalej niż wcześniejsze płyty. Podział wewnątrz albumu wynika jedynie z ograniczeń nośnika w postaci dwóch stron płyty. Coraz bardziej traktuję płyty jak fragment muzyki trwającej określony czas, bez narzucania sobie tradycyjnej struktury.
Od kilka lat wykorzystuję system modularny jak rodzaj hardware’owego DAW. Jest instrumentem, mikserem, efektami, nawet nagrane akustyczne instrumenty trafiają nieraz do któregoś z samplujących modułów jako cała ścieżka – tak po prostu łatwiej mi pracować. Ważne jest często by nic nie zakłócało tempa pracy. Pamiętam kiedy pracowałem z wieloma, nieraz bardzo zaawansowanymi, syntezatorami i nagle brakowało mi brzmienia, musiałem zagłębiać się w przepastne menu. Po godzinie cyzelowania, kiedy miałem gotowy dźwięk, traciłem już z oczu cel, który mi przyświecał i przede wszystkim energię. Modular jest w tym względzie dużo bardziej bezpośredni i jest pewnym monolitem, który ogarniasz. Nie jest to podyktowane hardware’owym fetyszyzmem, nikomu nie będę wpierał, że jest tak każdemu łatwiej, nie będę opowiadał o „analogowym ciepełku” i innych bzdurach. Cały fetysz kończy się na tym, że lubię obcować z prostymi, namacalnymi elementami, mającymi swoje ograniczenia, ale zapewniającymi bezpośredni szybki feedback.
System, na którym pracuję, ewoluuje, ale dzieje się to coraz wolniej. Czuję, że od jakiegoś czasu jest kompletnym narzędziem zaspakajającym większość moich potrzeb. Chętnie korzystam z nowych modułów, które zaprojektujemy razem z resztą ekipy Xaoc. Nieraz pojawia się urządzenie, które muszę mieć, ale nowy sprzęt nie wpływa już tak silnie na zmiany mojego brzmienia jak kiedyś. Nowe moduły coraz częściej pojawiają się w związku z moją pracą w ramach Xaoc, a nie ze względu na potrzebę związaną z muzyką, czy nawet wrodzone zbieractwo. Muzycznie większą różnicę robią drobne akustyczne instrumenty, ostatnio sporo mi przybyło perkusjonaljów, jeśli nawet nie nauczę się na nich grać i nie wykorzystam ich bezpośrednio, to próby nauki ich użycia na pewno coś wniosą, zmienią w jakimś stopniu moje podejście. Pytasz o ewolucję i zauważam pewną prawidłowość. Co jakiś czas wpadam w utarte tory i staram się doskonalić konkretny pomysł. To nieraz trwa. Nagrywam dwie, trzy płyty, podążające w podobnym kierunku. Finałem zwykle jest konstatacja, że nie warto tego dalej ciągnąć i czas na zmianę. Ostatnio bardzo mnie męczyła potrzeba takiej zmiany. Nie wiem czy udało mi się uciec na „Burial Rituals” od pomysłów z „Greed” i wcześniejszych płyt, pewnie nie tak daleko, jak mi się wydaje. Jest to też coraz trudniejsze.
Przez pewien czas widziałem w okolicach techno coś, co jest progresywne i pomaga mi rozwijać to, co robię, zwłaszcza na koncertach. Było to też prostym składnikiem, po który łatwo mogłem sięgnąć. To się zmieniło i stało się pułapką, z której od pewnego czasu staram się uciekać, choć nie mam prostego zastępstwa dla pewnych elementów, okazuje się, że obcuję z układanką.Zanim zacząłem pracę nad „Burial Rituals” wiedziałem, że interesują mnie dłuższe formy, nie chciałem by ta płyta była tak nachalnie soundtrackowa, rytmiczna.
Field recording
Field recording w kontekście muzyki jest dla mnie ważną kompozycyjną inspiracją. O muzyce myślę tak jak odbieram pejzaż dźwiękowy, słyszę plany, elementy rozlokowane w przestrzeni, w mniejszym stopniu rytm, melodię etc. Jedno co mi się podoba w teorii R. Murraya Schafera dotyczącej pejzażu dźwiękowego, to, że pejzaż jest powiązany z percepcją, jest to indywidualne doznanie i jest to jakiś fragment całości, który tylko wyodrębniasz poprzez swoją uwagę. Świat naturalny i syntetyczny potrafią dopełniać się w gładki sposób, zazębiać i przenikać. Do tego stopnia, że nieraz łatwo „oszukać” słuchacza, również siebie, zmieniając kontekst sygnału, mieszając je. Nieraz trudno określić co pochodzi z którego ze światów. Elektronika, może też być takim pejzażem, wiele z rzeczy robionych na systemach modularnych czerpie z idei muzyki generatywnej. Tworzysz połączenie i ono zaczyna żyć samo, powstaje coś, czego nie przewidziałeś do końca, zmienia się powoli, nawarstwia, ingerujesz w to w mniejszym lub w większym stopniu, możesz ustalić prawdopodobieństwo zmian, ale też skomplikować całość na tyle by przestać nadążać za wszelkimi zależnościami. Jest to więc samoistne środowisko i dźwięk, który słyszysz tylko kiedy skupiasz na nim uwagę. To może dla niektórych brzmieć strasznie, ale robiłem nagrania muzyki tak jak field recording, zostawiając rejestrator w jakimś miejscu, licząc, że coś ciekawego się wydarzy. Tworzyłem patch, włączałem record i wychodziłem. Może całość, kiedy ciebie nie będzie, powędruje w jakimś nieprzewidzianym kierunku, a może po prostu nic się nie zmieni – kiedy byś tam siedział, nie wytrzymałbyś i sam byś wprowadził jakąś zmianę, więc brak ciebie może być narzędziem kompozycyjnym.
Nie są to jakieś poważne dylematy, które rozkminiam godzinami, ale jeśli prześledzisz takie podejście zauważysz, że jest w nim wiele rzeczy wywiedzionych z pracy z nagraniami terenowymi. Inną kwestią jest, że dłuższy czas zajmowania się field recordingiem zamiast muzyką sprawia, że się resetuję, zbieram nowe doświadczenia, ładuję baterie. Nie trzeba robić muzyki by dokładnie tak działało nagrywanie otoczenia. Wierzę, że to nas uwrażliwia. Można te doświadczenia zawsze potem wykorzystać, by więcej rozumieć, więcej zauważać. Field recording to w pierwszej kolejności słuchanie, potem dopiero nagrywanie. W ten sposób zajmuje się nagraniami terenowymi, nawet jeśli nie mam przy sobie rejestratora. Dźwięki same zwracają na siebie moją uwagę. Oczywiście kiedy mam już rejestrator i słuchawki na głowie, efekt jest spotęgowany i wtedy wyłącznie słucham, trudniej ten proces odrzucić, przestać słuchać. Zwłaszcza teraz w trakcie pandemii i po długim czasie od ostatniego wyjazdu, myślę znów o nagrywaniu w Azji, tym bardziej, że miałem konkretne plany. Tutaj nawet krótkie wypady, za miasto bywają bardzo inspirujące, ale kiedy nagrywasz dzień w dzień, przez tydzień, dwa, miesiąc, ciągle chłonąć coś nowego, to jest inne doświadczenie, dla mnie za każdym razem formujące coś nowego. Choć dziś są to problemy pierwszego świata i pewnie brzmię trochę jak celebryci cierpiący z konstytucją w ręku na Zanzibarze.
Syntezatory
Jestem mało społecznym typem, więc trudno mi mówić o utożsamianiu się z jakimikolwiek większymi grupami. Dołożyłem małą cegiełkę do propagowania field recordingu w Polsce, współtworząc Xaoc jestem związany ze światem syntezatorów, ale nie patrzę na siebie przez ten pryzmat. Tym bardziej, że to są obecnie gigantyczne i zróżnicowane środowiska. Czysto muzycznie, nie chcę też by narzędzie determinowało odbiór tego, co robię. Nie jestem „klawiszowcem”, gościem od modularów, sam bym się nie nazwał muzykiem elektronicznym czy kimkolwiek tego rodzaju. Nie czuję potrzeby takiego etykietowania. Nie mogę wykluczyć, że i nagrania terenowe i elektroniczne instrumenty znikną z mojego życia. Może przerzucę się na coś zupełnie innego. Zdarza mi się grać na różnych instrumentach, nie sądzę jednak, że po kilku płytach i koncertach na których grałem na gitarze stałem się gitarzystą. Kiedyś bardzo mi przeszkadzały wszelkie łatki. Zobojętniało mi to – wiem, że nieraz tak łatwiej kogoś naprowadzić na to, co robisz, co jest dla ciebie istotne, ale nadal wolę ich unikać jeśli nie są konieczne.
Fugazi
Ha ha, tak, a druga połowa od Harry’ego Partcha. Określenie „fugazi” po prostu dobrze pasuje do tego, co się dziś dzieje dookoła. Muzyka, którą gram może wydawać się ładna czy kolorowa, ale to czyni z niej najwyżej sposób na ucieczkę od tego, co nas otacza, od konkretnych problemów. Powiedzmy, że te tytuły są po prostu żartem, z drugim dnem, ale można je dowolnie interpretować.
Pandemia i współczesne niepokoje
Pandemia była dla mnie najmniejszym problemem, trochę zgodnie z memami, pokazującymi różnych nerdów i odludków, nie zauważających tego, co się dzieje. Moje życie się zmieniło w niewielkim stopniu – brak mi wyjazdów, koncertów, ale to drobne uniedogodnienia. Na marginesie, brak występów miał też zbawienny aspekt. Granie koncertów oznacza przygotowanie i doskonalenie materiału, sporą dezorganizację studia, nieraz wręcz całkowity rozkład. Bez tego mogłem dużo spokojniej pracować nad albumem – choć to trochę teoria. Programowo nie chciałem robić nic field-recordingowego, co byłoby rejestracją albo komentarzem pandemii. Wiem, że sporo osób podejmowało takie próby, zmiany w sonosferze przykuwały uwagę do nagrań terenowych. To dobrze, ale też myślę, że była w tym pułapka. Nie wiem ile z „pandemicznych” materiałów pozostanie wartościowym dokumentem. Nie wiem czy takie są potrzebne, na pewno sam nie miałem sensownych pomysłów. Może to po prostu kwestia wrodzonego pesymizmu, patrząc na to jak postępujemy z planetą, na której żyjemy, obawiam się gorszych katastrof. Może to jest też kwestia, że zeszły rok wiązał się w moim przypadku z silniejszymi osobistymi doświadczeniami, nigdy wcześniej nie miałem tak bliskiego kontaktu z chorobą i śmiercią. To wpłynęło na to, co robię. „Burial Rituals of Ilé-Ifẹ̀” skręciło z prostej drogi z tego powodu. W efekcie tytuł symbolicznie łączy dwa rozdzielne aspekty. Poza tym osobistym mowa o przerażającym tempie z którym rośnie dookoła homofobia, rasizm, szowinizm. Kiedy zaczynałem pracę nad albumem, jeszcze przed wydaniem poprzedniej płyty „Greed”, podczas porządków w bibliotece znalazłem książkę „Ife” Franka Willetta. Pamiętam ją jeszcze z dzieciństwa, kiedy niesamowite wrażenie robiło na mnie zdjęcie brązowej głowy zdobiącej okładkę – przykład niesamowitego kunsztu artystów afrykańskich. Kiedy ją czytałem po latach uderzył mnie fragment jak europejscy odkrywcy nie mogli uwierzyć, że tak wierne przedstawienie może być dziełem rdzennych mieszkańców Afryki – jest w tym rasizm mocny niczym odruch Pawłowa. Straszne było czytać to w czasach kiedy rozpętała się w Polsce nagonka na osoby LGBTQ+, straszne było przypominanie sobie o tym podczas BLM, straszne bo to jedynie wierzchołek góry lodowej widoczny w naszej bańce. Nie jestem specjalistą, ale ze względu na częste wizyty zwracam uwagę na sytuację w Azji, prześladowania muzułmanów w Mjanmie, to co dzieje się z Tybetem, Ujgurami, czy na konflikt w Palestynie. Nasze oczy po chwili odwracają się od tych problemów, ale one nie znikają.
Sztuki wizualne a muzyka
Malarstwo i grafika były dla mnie pierwszą podstawową formą wypowiedzi, ale od dłuższego czasu schodzą one na coraz dalszy plan. Ostatnio decyduję się coś namalować kiedy potrzebuję materiału na okładkę. Można powiedzieć, że związek, o który pytasz, jest więc bardzo silny, ha ha. „Burial Rituals” to chyba pierwsza płyta, gdzie rzeczywiście grafika w prosty sposób nawiązuje do tytułu. To, co jest dla mnie istotne to spójność. Może ze względu na fakt, że jestem projektantem, lubię jak labele lub płyty jednego wykonawcy budują całość, łatwo je rozpoznać. Staram się być wierny temu podejściu, choć nieraz brak mi konsekwencji. Kiedy jeszcze prowadziłem wytwórnię cat|sun, co chwilę miałem nowy pomysł na layout płyt. Powstała w efekcie niespójność była jednym z gwoździ do trumny wydawnictwa. Lubię kiedy okładka, tytuł i muzyka mają związek, ale w dość swobodny sposób dopowiadają kolejne warstwy i pozwalają na indywidualną interpretacje. Cały czas lubię z tego powodu „Decaying Land”, ta płyta przeszła trochę bez echa, ale uważam ją za jedną z ważniejszych. Wydaje mi się, że obraz wraz z cytatem z Dunbara i muzyką, tworzą całość kierującą myśli w konkretnym kierunku, ale nadal pozwalają na swobodę interpretacji, nie są prostą klatką, w której autor zamyka odbiorcę.
Co państwo na to?