Kiev Office: Niesamowita kaszubszczyzna
Historia zatopionej wsi, noiseowa impresja na temat sztormu, a wszystko to zanurzone w kaszubskiej mitologii – tak w najkrótszych słowach można opisać najnowszy album Kiev Office. A jak zdefiniować lidera gdyńskiej formacji? O Michale Miegoniu wiem, że jest człowiekiem, który żyje przynajmniej dla dwóch rzeczy – pierwszą jest oczywiście muzyka, drugą zaś ukochane miasto – Gdynia. Kiedy pojawia się w przedsionku Desdemony, w której umówiliśmy się na rozmowę, dociera do mnie, że jest także osobą, która nawet w swoje urodziny nie rezygnuje z pracy. Od progu zostaje zasypany życzeniami, które jednak szybko zbywa – musi przecież odłożyć gdzieś trzymany pod pachą futerał z gitarą, na której będzie grał podczas wieczornego koncertu w klubie.
Robert Wolak: Nordowi Môl – to miejsce, czy raczej stan ducha?
Michał Miegoń: Żeby rozszyfrować tytuł trzeba odnieść się do koncertu, który daliśmy na Helu na początku 2019 roku. To był pierwszy występ w obecnym trzyosobowym składzie, tj. z Marcinem Lewandowskim na basie. Hel po sezonie jest miejscem bardzo odludnym i pozbawionym życia, z czego być może nie wszyscy zdają sobie sprawę. Zderzenie Morza Bałtyckiego z Zatoką Gdańską, ta wszechobecna pustka i niezgłębiony horyzont – to jest właśnie obraz północnego brzegu, północnej krainy, czyli Nordowego Môlu. Tytuł odnosi się do tego krajobrazu, ale też odzwierciedla nasz stan ducha na Helu, kiedy graliśmy tam w środku zimy przed lokalną publicznością. Jako obywatele Gdyni jesteśmy oczywiście spowinowaceni z Polską północną, jednak tym razem chcieliśmy podkreślić, że nie jest to płyta traktująca o naszym mieście, nie jest to też płyta o całym rejonie Pomorza – skupiamy się właśnie na tej północnej, rybackiej, surowej części Kaszub.
„Modernistyczny horror”, ostatnia płyta Kiev Office, była wyprawą do wnętrze Gdyni – miasta zarówno z morza i marzeń, jak i z surrealistycznego snu. Skąd ta zmiana wytyczanego przez lata gdyńskiego tropu? Zmęczyłeś się twoim ukochanym miastem?
Określiłbym to raczej jako obranie szerszej perspektywy. Zarówno Krzysztof Wroński, perkusista, jak i ja, mieliśmy od dawna ciągoty, żeby badać lokalne legendy. Krzysztof zajmował się tym zresztą zawodowo jako archeolog. Nasze fascynacje pomiędzy legendami miejskimi a historiami z całego regionu zaczęły się zazębiać. Zresztą sam miałem takie marzenie, jeszcze zanim Olo Walicki wydał „Kaszëbë”, żeby stworzyć bardziej alternatywną, gitarową, niepokorną wersję kaszubskiej muzyki tradycyjnej. A Marcin Lewandowski, z którym zaczęliśmy wspólnie grać już praktycznie trzy lata temu, też zafascynowany jest legendami Kaszub. Poza tym wszyscy w zespole tą kaszubskość odkrywamy powoli w sobie. To nie jest skok na głęboką wodę, krótkotrwała fascynacja – każdy z nas ma korzenie, które sięgają kilku pokoleń wstecz. Po trzydziestce włączyła nam się ta tzw. „refleksyjność”. Częściej patrzymy w przeszłość, czerpiemy inspiracje z dawnych korzeni. Rzadziej podpieramy się codziennością, co na przykład odzwierciedlało się na płycie „Modernistyczny Horror”, gdzie staraliśmy się uchwycić ten pęd współczesnego miasta, brudne zakamarki, podwórka, oficyny. Tak, poprzednia płyta była zakorzeniona w tym, co tu i teraz, z lekką dozą nostalgii. Na „Nordowi Môl” jednak chcieliśmy tą przeszłość na swój sposób odkryć. Aczkolwiek nie wiemy, co przyniesie przyszłość – być może sięgniemy po inną tematykę. Niekoniecznie znamy całą twórczość zespołu Lao Che, ale w nich nas zawsze fascynowało to, że z łatwością potrafią odbijać się od różnych pomysłów i tworzyć wokół nich własne rzeczywistości. Z kolei my przez przypadek stworzyliśmy właśnie koncept album. Nie wiemy, czy się nie rozochocimy i nie sięgniemy po inne koncepty w przyszłości.
Czyli nie mieliście w zamyśle stworzenia płyty tematycznej?
Po wspomnianym koncercie na Helu zaczęliśmy próby do nowego albumu. Pierwszym utworem, jaki powstał, był tytułowy „Nordowi Môl”. Kolejne pomysły posypały się same. Utwory, które znajdują się na płycie, są dokładnie tymi siedmioma kompozycjami, które powstały do sierpnia ubiegłego roku, a które potem zarejestrowaliśmy „na setkę”. Koncept… cóż, wygląda na to, że powstał samorodnie. W kolejnym etapie zapraszaliśmy gości, np. Julię Szczypior do utworu „Rëbôczczi”, później już tylko kombinowaliśmy nad produkcją. To, co słyszymy na płycie, ta „baza”, jest zapisem spotkania trzech osób i ich wspólnej gry. Wszelkie przyspieszenia, mankamenty odtwórcze zostały celowo zachowane, żeby nawiązać do tradycji wspólnego grania, obecnej od wieków w naszym regionie.
Nordowi Mol przyniósł ze sobą sporo zmian – gitarę basową po Asi Kucharskiej przejął Marcin Lewandowski, a waszym wydawcą nie jest już Nasiono Records, tylko Halo Kultura.
Zmiana na stanowisku basisty odbyła się dosyć naturalnie – Marcin często zastępował Asię, podczas gdy ona koncertowała z Lonker See. Byliśmy scaleni już wcześniej. Jeżeli zaś idzie o zmianę labelu – Halo Kultura to inicjatywa gdyńskiego środowiska twórczego, znajomych osób. Można by ją porównać do działalności Nasiono Records, z którym współpracowaliśmy od początku działalności zespołu, z tym że zahacza też o inne dziedziny sztuki. Warto spróbować czasem czegoś nowego. Z Nasionem pozostajemy w dobrych stosunkach, sam też występuję w kolejnej inkarnacji Karol Schwarz All Stars, flagowego projektu Nasiona. Asia regularnie wpada do nas na próby, chociaż czasu jest coraz mniej przez Lonker See. Ostatnio realizowałem jej solowy album jako Black Mynah. W Trójmieście, czy też w samej Gdyni świetne jest to, że wszyscy się tutaj w miarę znamy i trzymamy razem. Nie jest to wcale tak oczywiste w innych regionach kraju, jeżeli chodzi o lokalne środowiska muzyków.
Zdaje się, że to właśnie dlatego mówi się o „Trójmiejskiej Scenie”, chyba już od lat 80.
Dokładnie.
Nowością jest także pewien osobliwy instrument, którego użyliście w kilku utworach – diabelskie skrzypce. Przyznam, że to dziwadło ostatni raz widziałem na wystawie „Dźwięki pierwotne” w Oddziale Etnografii Muzeum Narodowego w Gdańsku. Interesuje mnie sam pomysł na wykorzystanie tego prostego instrumentu, a także to, jak go pozyskaliście – a może osobiście wykonałeś ten egzemplarz?
Jeżeli chodzi o tradycyjne instrumenty kaszubskie to diabelskie skrzypce są jednym z bardziej charakterystycznych elementów tej kultury. Bardzo chcieliśmy wykorzystać inne instrumenty, jak np. bazunę czy burczybas, aczkolwiek ciężko było w krótkim czasie skompletować cały arsenał. Diabelskie skrzypce są dla nas, gdynian, dobrze znane, ponieważ niektóre lokalne formacje ich używają. W skrócie – to instrument, który robi wszystko i nic. Charakterystyczny przedmiot z diabełkiem tudzież innym pùrtkiem, z przymocowanymi strunami, różnymi brzęczydełkami. Egzemplarz, który występuje na płycie, został stworzony lutniczo przez pana Bogumiła Kustusza. Instrument udało nam się w końcu pozyskać po wielu poszukiwaniach w szopie gdzieś pod Rumią. Chodzi taka legenda, że osobiście trzeba wybrać sobie diabelskie skrzypce, żeby potem służyły muzykowi do końca dni – jest to zatem egzemplarz pieczołowicie wybrany. Posługujemy się nim na żywo, jeśli tylko zmieści się do samochodu, bo jednak zajmuje sporo miejsca. Na płycie jest on dosyć mocno przetworzony elektronicznie, producencko, żeby tworzył fale dźwięku. Na koncertach gra na nim Maciej Bandur, naczelny kaszubskiego czasopisma „Skra” i zarazem dobry duch najnowszego albumu.
Oprócz regionalnych instrumentów sięgnęliście także po tradycyjne kaszubskie teksty. To właśnie Maciej pomógł wam w ich redakcji.
Macieja poznaliśmy przez Marcina Lewandowskiego, który wprowadził go na pokład projektu. Jego rola polegała na finalizacji prac przy tekstach, czyli na korekcie, sprawdzeniu poprawności wymowy przy nagrywaniu samych wokali, szczególnie przez Julię w utworze „Rëbôczczi”, czyli tradycyjnej pieśni rybackiej, zaśpiewanej w całości po kaszubsku. Mankamenty mogły być zdradliwe – samo Môl wymawia się inaczej, tj. przez o z kreską tylko w rejonie Jastarni, a już nie w reszcie Kaszub. Przed takimi zagrożeniami odnośnie wymowy chronił nas Maciej. Pozostałe, polskojęzyczne teksty, za które jestem odpowiedzialny, powstawały często w trakcie podróży po Kaszubach. Każdy utwór, każdy tekst, wiąże się z jakimś miejscem, lub historią jak w przypadku „Szkwału”. Ten kawałek to autorska interpretacja czy zobrazowanie tekstu Hieronima Gołębiewskiego, duchownego i badacza kultury kaszubskiej, który pod koniec XIX w. podczas swojej pierwszej morskiej podróży przeżył prawdziwy sztorm na Zatoce Puckiej.
Inspiracji rzeczywiście jest sporo. Przed premierą albumu udostępniliście świetny teledysk do utworu „Abrazja”, prezentujący historię zatopionej osady. Po miejscowości Beka został już tylko krzyż, który co jakiś czas musi być przesuwany dalej w głąb lądu, bo morze upomina się o swoje. To moment na płycie, w którym mocno wybrzmiewa ekologiczne przesłanie.
Wieś Beka, czyli bohaterka utworu, jest – czy raczej była – osadą rybacką. Obecnie to miejsce jest rzadko uczęszczane przez kogokolwiek. No może za wyjątkiem zbłąkanych rowerzystów, którzy przemierzają okoliczny rezerwat przyrody. Historia tej wioski naszym zdaniem powinna zostać poruszona w kontekście ogólnopolskim. Jest to symbol tego, że natura zawsze wygra z cywilizacją, chociażby na przykładzie tego, że prężna osada rybacka na skutek po części działalności człowieka, czyli zmiany koryta rzeki, a po części morza, które zabierało kolejne połacie lądu, praktycznie zniknęła z powierzchni ziemi, mimo prób jej ocalenia przez mieszkańców. Szczególnie ważne jest to, że koncertując w kraju i prezentując ten materiał w regionach tak odległych od nas jak Dolny Śląsk czy okolice Beskidu, teksty oddziałują także na innych polach, nie tylko w kontekście mitologii lokalnej. Również właśnie w kontekście ekologicznym czy ogólniej – przyszłości nas wszystkich. Właśnie to chcieliśmy ująć w „Abrazji”. Teledysk autorstwa Roberta Suszko jest o tyle symboliczny, iż pokazuje historię tego miejsca z perspektywy teraźniejszości, a wyświetlane napisy autorstwa Natalii Skrzypczak prezentują jego losy od zarania dziejów.
Przewodzenie zespołem to tylko jedna z twoich licznych funkcji. Jesteś także autorem inicjatywy „Inne Szlaki”, w ramach której organizujesz spacery tematyczne po nieoczywistych miejscach w Gdyni i okolicach. Trudno nie odnieść wrażenia, że te dwie funkcje łączą się – śpiewasz o miejscach, do których potem przyprowadzasz grupę zwiedzających i odwrotnie.
Jeżeli chodzi o inspiracje Gdynią z perspektywy historycznej, czyli z perspektywy tego, jakie miejsca odwiedzam jako przewodnik i z jakimi osobami rozmawiam – czy to ze starymi mieszkańcami, czy osobami, które dopiero zderzają się z realiami gdyńskimi – to wiele z tych tematów, chociażby na płytach „Modernistyczny Horror” czy „Statek Matka”, przybiera formę piosenek. Chociażby utwór „Indianin”, który traktował o kultowej postaci z dzielnicy Pogórze Dolne, czyli Kazimierzu Jankowskim. Czy też singiel „Cafe Santana”, opowiadający o kultowym lokalu z dzielnicy Działki Leśne, o którym mało kto dzisiaj pamięta. Myślę, że i jedno i drugie się płynnie zazębia. Najnowszej płyty nie wiązałbym stricte z działalnością przewodnicką, bardziej już z działalnością muzyczną, czy poszukiwaniem inspiracji w sobie, we własnych korzeniach. Mogę powiedzieć śmiało za kolegów, że to dotyczy nas wszystkich w przypadku najnowszej płyty. Sięgnęliśmy w przeszłość, aczkolwiek nie uniknęliśmy parabol związanych z historią regionu. Kiedy ma się w zespole historyka, archeologa i fana kultury kaszubskiej, to ciężko uciec od kwerend i perspektywy badacza dziejów.
Na początku roku mieliście okazję zaprezentować ułamek materiału w wejherowskiej Filharmonii Kaszubskiej z okazji setnej rocznicy zaślubin Polski z morzem. Miałem okazję słuchać radiowej retransmisji tego koncertu i przyznam, że zaprezentowany przez was noisowy „Szkwał” mocno wyróżnił się na tle występów Renaty Przemyk czy Stanisława Sojki.
Koncert był wyzwaniem, jeżeli chodzi o to, w jaki sposób zaprezentować naszą twórczość w kontekście dosyć podniosłego święta. Aczkolwiek trudno, żeby zespół, który związek z morzem opisuje od pierwszych albumów, nie wziął udziału w takim wydarzeniu. „Szkwał” miał na celu zmiażdżenie wszelkich falochronów, miał rozlać się po wnętrzu filharmonii i falach eteru. Chcieliśmy pokazać, że można podejść do tematu inaczej, nieszablonowo. Morze bywa drapieżne, jak wiemy, więc chyba ujęliśmy przynajmniej ten aspekt. To było ciekawe doświadczenie, z pewnością jedno z nietypowych i niespodziewanych. Granie z orkiestrą było czymś.
Pierwszy raz mieliście okazje grać w takich warunkach?
Tak, to była pierwsza orkiestralna sytuacja. Na pewno chcielibyśmy to w przyszłości powtórzyć. Może nie na taką skalę jak „Metallica S&M” <śmiech>.
Macie już informacje, z jakim odzewem płyta spotkała się wśród samych Kaszubów?
Zostaliśmy zaakceptowani. Spływają do nas wiadomości w języku kaszubskim, którego tak naprawdę zaczęliśmy się uczyć dopiero przy okazji tworzenia płyty, do tej pory znaliśmy tylko kilka zwrotów. Trzeciego maja mamy plan zagrać w Klukach na Czarnym Weselu. Uważamy, że też może jest to jakiś krok do tego, żeby zwrócić uwagę, że kaszubszczyzna nie musi kojarzyć się z kapelami ludowymi, być pojmowana jako cepeliada. Może być natomiast ciekawym materiałem wyjściowym do własnych prób reinterpretacji, do czerpania z tej tradycji. Sporo formacji alternatywnych do tego folkloru przez ostatnie lata nawiązuje i to z powodzeniem. Wielu przekracza bariery stylistyczne, tak jak np. Babadag. My robimy to dosyć głośno, z gitar nie zrezygnujemy. Cieszy nas, że osoby związane z dużymi zrzeszeniami kaszubskimi odbierają ciepło najnowszy materiał i czują naszą szczerość. A szczerość w kontekście tej płyty jest najważniejsza.
Z Michałem rozmawiałem na kilka godzin przed imprezą „Sisterhood – święto kobiet”. Któż z nas mógł przewidzieć, że będzie to ostatni koncert, w którym weźmiemy udział przed ogólnoświatowym zamieszaniem wywołanym przez pandemię koronawirusa?
zdjęcia: Paweł Jóźwiak
Co państwo na to?