Fontaines D.C. – Coś więcej niż słomiany zapał
Spotkali się w szkole muzycznej w Dublinie, zaskoczyło dzięki miłości do poezji. W 2017 roku Carlos O’Connell, Conor Curley, Conor Deegan, Grian Chatten i Tom Coll założyli Fontaines D.C. Tu, w musicNOW!, jesteśmy do zespołu szczególnie przywiązani, bo śledziliśmy ich poczynania niemalże od początku. Od OFF-a 2018, na którym odbył się, jak wspominają, pierwszy duży koncert zespołu, przez kolejne gigi i wypuszczenie debiutanckiego „Dogrel”, po wydanie drugiej płyty „A Hero’s Death” (krążek ukazał się 31 lipca 2020 roku). I jakoś tak jesteśmy dumni z tego, jak potoczyły się losu zespołu, grającego dublińskiego beachboysowego postpunka. Cieszymy się na te wszystkie wygrane w kategoriach album roku, nominacje do Mercury Prize, wyprzedane koncerty i występy u Jimmy’ego Fallona. Z niecierpliwością czekamy też na to, co będzie dalej. Z Conorem Curleyem, gitarzystą, pogadaliśmy chwilę przede wszystkim o tym, jak to było kiedyś.
Martyna Płecha: Pamiętam wasz koncert w warszawskim Pogłosie, to było pod koniec stycznia 2019 roku. Byliście wtedy na kilka miesięcy przed wydaniem debiutanckiej płyty, setlista była krótka, a mimo to czułam, że tu właśnie dzieje się coś ważnego.
Conor Curley: Tamten okres na zawsze zapisał się w naszej pamięci. To był jeszcze czas, kiedy wszystko robiliśmy sami, od początku do końca, bo nie stać nas było na ekipę, która by z nami jeździła. Przybywaliśmy na miejsce, ustawialiśmy instrumenty, sprzedawaliśmy merch. Ale też dużo myśleliśmy o tym, że nawet jeśli to będzie tak wyglądać już zawsze, to kochamy to, co robimy na tyle, żeby to robić w ten sposób, żeby być w naszym zespole. Od tamtego czasu dużo się zmieniło pod względem organizacyjnym, jeżdżą z nami ludzie, którzy dla nas pracują, niemniej jednak to był bardzo afirmujący okres, bo nieważne, co byłoby by dalej, i tak bylibyśmy szczęśliwi, po prostu grając.
Jakiej części tego „dawnego” życia brakuje ci najbardziej?
W pewnym sensie tęsknię za tym, kiedy była tylko nasza piątka i nasz menedżer Trevor. To pewnie podobne uczucie do tego, kiedy zakłada się start up i w początkowej fazie wszyscy są pełni entuzjazmu pod tytułem „wszystkie ręce na pokład”.
A za graniem w małych lokalach tęsknisz?
Podczas naszej europejskiej trasy było ich wiele. Docieraliśmy do nich, dostając wskazówki od organizatora i nie wiedząc, gdzie trafimy. Szybko rozstawialiśmy sprzęt, rozmawialiśmy z dźwiękowcem, który nigdy w życiu nie słyszał żadnego naszego kawałka. Wszystko działo się tu i teraz i dla mnie był w tym etos punka. Krążyliśmy po Europie i beztrosko wykonywaliśmy swoje piosenki. Wszystko się zmieniło, gramy na dużo większych scenach dla dużo większej publiczności. Mamy wiele szczęścia, bo stoją za nami fantastyczni ludzie, co nie zmienia faktu, że jak myślę o naszych pierwszych koncertach, robię się sentymentalny.
Co uznajesz za punkt zwrotny w karierze Fontaines D.C.?
Myślę, że wszystko zmieniło się, kiedy wypuściliśmy “Dogrel”. To na nas bardzo wpłynęło. Byliśmy nastawieni na to, by wydać drugą płytę i udowodnić nią, że stoi za nami coś więcej niż słomiany zapał. Nie chcieliśmy stać się bohaterami tego scenariusza, w którym nagrywa się hit, po czym znika. Chcieliśmy też pokazać, że jesteśmy kimś więcej niż zespołem znajdującym się na fali tylko za sprawą popularności postpunka. Sami sobie też chcieliśmy udowodnić, że po prostu potrafimy pisać piosenki.
Z takim zawrotnym tempem rozwoju kariery wiąże się nie tylko ekscytacja, lecz także sporo wyzwań, które mogą wywoływać niepokój.
Dla mnie najtrudniejsze okazało się bycie daleko od mojej narzeczonej. Poradzenie sobie z tym, że przez długi czas jest się daleko od bliskich, to ogromne wyzwanie. Łatwo jest stracić się z oczu. Na szczęście poradziliśmy sobie z tym, a moje nastawienie do tego, że bywam w trasie, jest pozytywne, choć rozjazdy potrafią nieźle namieszać w zdrowiu psychicznym. Od początku mieliśmy to jednak na uwadze i staraliśmy się być bardzo ostrożni. O cholera, właśnie zobaczyłem modliszkę!
Zazdroszczę, ja nigdy nie widziałam jej na żywo! Wiem, że w pewnym momencie sukces nadszarpnął waszą przyjaźń.
To, że przebywaliśmy ze sobą non stop przez trzy miesiące, było wyzwaniem. Kiedy się z kimś przyjaźnisz, ważne są także te momenty, które spędzacie w oddaleniu od siebie, bo to pozwala wam zachować odrębność. Po jakimś czasie czuliśmy się bardziej jak kumple, a nie przyjaciele, co było smutne, ale przedstawienie musiało trwać. Teraz, dzięki przerwom w kontakcie, wróciliśmy do punktu wyjścia, czyli naszej przyjaźni. W ogóle mam wrażenie, że wydanie drugiej płyty pozwoliło nam na nowo odkryć, dlaczego to właśnie my jesteśmy przyjaciółmi i dlaczego to właśnie my mamy zespół.
No dobra, powspominaliśmy trochę, to teraz czas na rozmowę o „A Hero’s Death”. Skąd bierze się to, że krytycy uznają ją za jaśniejszą niż „Dogrel”, a może nawet podnoszącą na duchu?
Dla mnie taka nie jest, chyba że miejscami w warstwie tekstowej. Zestawialiśmy pogodne melodie ze słowami o pewnym ciężarze, stosowaliśmy też odwrotny zabieg. W niektórych momentach w ogóle wyciszaliśmy muzykę. Takie zderzenie dwóch zupełnie różnych idei może wzbudzać w słuchaczu napięcie, ale wydaje mi się, że zrobiliśmy to dużo bardziej subtelnie, niż się to odbiera. Chcieliśmy, żeby czuć było niepokój, bo sami go czuliśmy. Ja na przykład, trafiając z miejsca na miejsce, bez poczucia, że mam tylko swoją przestrzeń. Z drugiej strony czuję, że nasze wolniejsze kawałki są po prostu piękne, sprawiają, że ludzie czują się w określony sposób. To wynik tego, że chcieliśmy sobie udowodnić, że potrafimy pisać takie kawałki, tak samo jak te bardziej postpunkowe.
Wasz drugi album uznaje się też za dużo bardziej osobisty niż debiutancki.
W pewnym sensie tak jest, choć dla mnie dużo bardziej jest taki „Dogrel”. Pracując nad nim, uwzględnialiśmy to, co się wokół nas działo w tamtym czasie. „A Hero’s Death” jest za to na pewno bardziej intymny dla Griana, sam napisał wszystkie teksty, mocno zagłębiając się w swoje uczucia. Jeśli chodzi o warstwę muzyczną, to chcieliśmy być ekstrawertyczni. Znów wraca to udowadnianie światu, że jesteśmy w stanie zrobić więcej z gitarami, perkusją, aranżem niż się wydaje.
Nie czujecie, że choć to dopiero druga płyta, jesteście już w takim miejscu, że być może nie będzie trzeba nikomu niczego udowadniać?
Trudno jest mi widzieć się na topie. I zakładam, że zawsze będziemy zespołem, który będzie potrzebował wspinać się na kolejny szczyt, a nie stać w miejscu. To chyba sposób, w jaki radzimy sobie z tym, że jesteśmy tu, gdzie jesteśmy.
Umarłbyś dla sprawy?
Tak. Gdyby to miało być dla dobra świata, to tak. The Murder Capital śpiewają: don’t cling to life (pol. nie trzymaj się życia).
Co państwo na to?