Bombay Bicycle Club: budzisz się, nie wiesz co będzie i to cię ekscytuje
Wielu z nas dorastało przy dźwiękach ich muzyki, bo zadebiutowali w 2006 roku. Czterech nastolatków, którzy dzięki swojemu optymistycznemu, lawirującemu pomiędzy takimi gatunkami jak folk czy elektronika graniu, szybko zaczęli porywać za sobą tłumy. Trwało to dekadę. O tym, że czas na przerwę, członkowie Bombay Bicycle Club zdecydowali w 2016 roku. Byli wtedy gigantami sceny indie, którzy uznali, że „po dziesięciu latach robienia tego samego, czas na spróbowanie czegoś nowego”. I spróbowali. Jack Steadman, lider zespołu, wyruszył w długą podróż, podczas której odwiedził między innymi Irkuck, Pekin, Shanghai i Vancouver, zaczął też nagrywać jako Mr Jukes. Ed Nash, basista, poświęcił się swojemu projektowi muzycznemu Toothless. W Toothless Suren de Saram, perkusista, grał na bębnach. Jamie MacColl, gitarzysta, wrócił na studia. Kilka lat wystarczyło, by panowie zatęsknili za byciem w Bombay Bicycle Club. Ich najnowsza płyta „Everything Else Has Gone Wrong” wyszła 17 stycznia 2020 roku, a równo dwa miesiące po jej wydaniu, czyli 17 marca, zespół wystąpi w warszawskim klubie Proxima. O tym, jak rozłąka wpłynęła na zespół, opowiedział nam jego lider Jack Steadman.
Martyna Płecha: Bombay Bicycle Club to, jakby nie patrzeć, część twojej tożsamości. Jaki wpływ miało zawieszenie działalności na to, kim teraz jesteś?
Jack Steadman: Są dwie strony tego doświadczenia. Jedna to ta muzyczna. Uświadomiłem sobie, że nie muszę realizować wszystkich swoich pomysłów w jednym projekcie. Wcześniej każda idea, którą miałem, zasilała machinę, jaką jest Bombay Bicycle Club. To dlatego z każdą kolejną płytą zespół brzmiał trochę inaczej. Kilka lat temu zdecydowałem się na rozpoczęcie działalności solowej jako Mr Jukes, dzięki czemu mogłem robić, co chciałem. Nie musiałem sięgać po gitary, po perkusję, nie musiałem nawet śpiewać. Znalazłem w tym wolność. A jeśli chodzi o sprawy osobiste, wydaje mi się, że dojrzałem. Kiedy jesteś w zespole, a właściwie kiedy jesteś w nim od swoich nastoletnich lat, bardzo trudno jest dorosnąć. Otacza się cały sztab ludzi, którzy mówią ci, gdzie masz być i co masz robić. Twoje życie jest łatwe, bo za nic nie odpowiadasz. Fajnie było wyjść z tej bańki i żyć jak zwyczajny dorosły.
M.P.: Mam wrażenie, i zresztą nie tylko ja, że zeszliście ze sceny w szczytowym dla siebie momencie. Macie poczucie, że coś was ominęło?
J.S.: Byliśmy zdania, że to dobry moment na zrobienie sobie przerwy. Nie musieliśmy już za niczym gonić, więc wypełniał nas spokój. Bardzo ciężko pracowaliśmy na to, by mieć na koncie album zajmujący pierwsze miejsca w rankingach, czy grać jako headlinerzy na największych festiwalach. Zakończenie działalności zespołu w tym momencie było kropką postawioną na końcu bardzo pięknego zdania złożonego.
M.P.: Czy jest coś, co zaskoczyło was po powrocie do grania w Bombay Bicycle Club?
J.S.: Zdziwiło mnie to, że choć wszyscy się zmieniliśmy przez te cztery lata, to wciąż graliśmy tak samo jak kiedyś. Nikt o niczym nie zapominał, co pozwalało nam grać nasze wcześniejsze kawałki perfekcyjnie. Okazało się też, że nasza publiczność wciąż ma tę samą energię – tak samo skacze, tak samo się uśmiecha, tak samo śpiewa swoje ulubione kawałki. Martwiliśmy się, że będzie inaczej, bo po pierwsze my się postarzeliśmy, a po drugie nasze dźwięki mogły okazać się przestarzałe. Jesteśmy szczęściarzami, ze koncerty wypadają tak samo, jak te, które zapamiętaliśmy.
M.P.: Kiedy fani słuchają waszej nowej płyty, mają wrażenie, że wrócili do domu. Czy powrót do Bombay Bicycle Club dla was samych był powrotem do bezpiecznego miejsca?
J.S.: Miło jest słuchać, że to, co zrobiliśmy na nowej płycie, brzmi dla fanów znajomo. Mam wrażenie, że dla wielu z naszych słuchaczy muzyka Bombay Bicycle Club stanowi soundtrack do wspomnień. Zabawne, że kiedy słuchają „Everything Else Has Gone Wrong”, to mają flashbacki, wracają do tego, co kiedyś działo się z nimi przy naszych dźwiękach. To samo zresztą dzieje się z nami, kiedy gramy na żywo. Niektóre piosenki natychmiast przywołują wydarzenia z przeszłości. Każda piosenka ma naddatek osobisty.
M.P.: Na których miejscach na nowej płycie najmocniej słychać wasze nowe doświadczenia?
J.S.: W otwierającym album kawałku. Nazywa się „Get Up”. Jest o nowym początku. Właśnie tak podchodziliśmy do reaktywacji zespołu – jak do nowego początku. Jak do uczucia, kiedy budzisz się rano, jest nowy dzień, który cię ekscytuje, bo nie wiesz, co cię czeka. Po prostu wstajesz i się dowiadujesz. Piosenka o takim przekazie wydawała nam się idealnym początkiem nowego albumu. Nawet w warstwie muzycznej słychać ekscytację. I tak się właśnie czuliśmy, kiedy dotarliśmy do studia, by wznowić nagrania.
M.P.: Podróżowałeś po świecie łącznie przez dwa miesiące, spędzałeś czas w naprawdę egotycznych miejscach. Które z nich słyszysz najczęściej w swojej głowie?
J.S.: Pewnie Indie, bo spędziłem w nich dużo czasu i nieustannie odkrywałem tam nową muzykę. Słuchałem dużo soundtracków z bollywoodzkich filmów, indyjskiego popu. To niezwykle melodyjna muzyka. Tak chwytliwa, że zostaje z tobą na długi czas. Mam wrażenie, że to ona najmocniej wpłynęła na mój songwriting. W każdym kawałku, który w ostatnim czasie napisałem, czuć trochę tego ducha.
M.P.: Czy teraz jest coś, co inspiruje cię teraz, czy może, żeby znów tworzyć, potrzebujesz nowych ekstremalnych doznań?
J.S.: Ostatni album tak naprawdę zainspirowała moja izolacja. Pojechałem do małego domku na wsi, daleko od Londynu. W okolicy nie było wielu ludzi, za to było bardzo pięknie. Nie było tam nic do roboty. Idealne warunki do tego, by pisać. Ponieważ dom znajduje się na wybrzeżu, zostało mi wyłącznie patrzenie w ocean. To ułatwiło mi dostanie się do swojej głowy.
M.P.: Bombay Bicycle Club dla mnie to kopalnia niepokojących, ale chwytliwych fraz. Weźmy na przykład „I’m Not Whole” z waszego największego hitu „Always Like This”. Które z tekstów, które napisałeś, są najbliższe tobie?
J.S.: Te z nowej płyty, bo za każdym razem, kiedy piszesz słowa piosenki, robisz to w określonym momencie w czasie. Dlatego też wiele tekstów chociażby z naszego debiutu dziś nie ma już dla mnie żadnego znaczenia – poza tym, że wiążą się z nimi wspomnienia. Jeśli mam wskazać jedną konkretną piosenkę, to jest to „Everything Else Has Gone Wrong” z wersem „put the stereo on, everything else has gone wrong”. Kiedy jestem smutny, przychodzę do domu i włączam muzykę. W kilka chwil moje samopoczucie się poprawia. Myślę, że nie tylko ja tak doświadczam muzyki. Wielu ludzi to ze mną dzieli. Kiedy gramy ten numer, a ludzie śpiewają go razem z nami, to jest to bardzo budujące uczucie.
M.P.: Rozmawiamy w czasie, w którym tuż za rogiem czai się postbrexitowa rzeczywistość. Jest jakiś dźwięk, który kojarzy ci się z brexitem?
J.S.: Najbardziej free jazz, ale taki, w którym nic się kupy nie trzyma. Każdy próbuje grać głośniej niż inni. Nikt się ze sobą nie komunikuje na scenie. To bardzo, bardzo zły jazz.
M.P.: W tych nowych czasach powstała lub właśnie powstaje nowa fala muzyki, w której pierwsze skrzypce gra bunt. Czy Bombay Bicycle Club mógłby być częścią tego nurtu?
J.S.: Masz rację, wiele brytyjskich zespołów zajmuje stanowisko w kwestii polityki. Kiedy popatrzymy na ostatnie rozdanie nagród Mercury, to większość nominowanych daje wyraz swojemu zaangażowaniu politycznemu w muzyce. Myślę, że kiedy tworzysz, masz wybór. Możesz albo odzwierciedlać rzeczywistość, albo od niej uciekać. Nasza muzyka to coś, w czym możesz się schronić. Ludzie przychodzą na koncert i spędzają wieczór, podczas którego nie muszą myśleć o tym, co się dzieje na świecie. Dostają dawkę dobrej energii.
M.P.: Na koniec chciałabym cię poprosić o zaplanowanie wakacji dla naszych czytelników. Miejsce, które powinni odwiedzić, to…
J.S.: Tokio w Japonii. Tam warto udać się do okręgu Shibuya. Jest tam JBS – bar, w którym grają jazz. Stamtąd polecam wybrać się do Lion Cafe, gdzie z głośników leci wyłącznie muzyka klasyczna. Na koniec kolacja w Usagi, gdzie podają doskonały ramen i grają świetny eksperymentalny hip hop, bo właścicielem jest młodszy brat japońskiego producenta muzycznego Nujabesa. To przepis na idealny letni wieczór.
Co państwo na to?