Better Person: „debiut“ uznanego songwritera w cieniu COVID-19
Adam Byczkowski, czyli Better Person, to osoba, której wielu z was nie trzeba przedstawiać. Od lat sięgacie po jego kawałki, kiedy chcecie wprawić się w marzycielski nastrój, nadając tej tej słodkiej tęsknocie marzycielską oprawę złożoną z melodii osadzonych w romantycznym popie lat 80. Better Person kilka tygodni temu wydał swój pierwszy longplay „Something to Lose”. Mieliśmy okazję porozmawiać o tym, jak narodziło się artystyczne alter ego Byczkowskiego, dlaczego nie miał ochoty na wydanie longplaya i jak wpłynęło na niego zachorowanie na COVID-19.
Martyna Plecha: Muszę zacząć od pytania o to, jak się czujesz. Zachorowałeś na COVID-19, do teraz borykasz się z powikłaniami.
Adam Byczkowski: Tak, to prawda. Zachorowałem w marcu tego roku, czyli kilka miesięcy temu, a nadal przez większość czasu nie jestem w stanie wstać z łóżka. Mój stan się nie poprawia, a lekarze nie za bardzo wiedzą, co z tym zrobić. Nie wiadomo, kiedy będę w stanie normalnie żyć, wyjść z domu, oddychać bez problemu. Moja partnerka jest w bardzo podobnej sytuacji, również jest nadal chora. Mówię o tym dużo, nie po to, by się żalić ale po to, żeby ostrzec debili, którzy nie wierzą w wirusa, olewają nakazy lub twierdzą, że „to zwykła grypa”. Widzę czasami, co ludzie, których znam, wypisują w Internecie i wierzyć mi się nie chce. Myślę, że przy okazji światowej pandemii mamy wspaniałą okazję na wgląd w możliwości intelektualne osób dookoła nas.
W jakim momencie twórczym się znajdowałeś, kiedy zachorowałeś?
W marcu byłem świeżo po występach w „Please, Thrill Me”, przedsięwzięciu Seana Nicholasa Savage’a w montrealskim teatrze muzycznym, a zaraz potem krótkiej trasie koncertowej. Wirusa złapałem w Nowym Jorku, na lotnisku (przynajmniej tak mi się wydaje). Pamiętam, że czekając na samolot, na słuchawkach zatwierdzałem ostatnie poprawki w masteringu mojego albumu.
Co się dzieje w umyśle muzyka, który jest zbyt słaby na to, żeby tworzyć? Albo po prostu osoby, która jest mocno osadzona w tu i teraz, a tu i teraz się ogranicza do łóżka?
Dużo się ogląda filmów i czyta książek. Staram się nie myśleć o tym, co tracę i przegapiam.
W ogóle staram się o zbyt wielu rzeczach nie myśleć. Od przejmowania się nasilają mi się objawy choroby. Wyrywam się czasami z letargu, by poopowiadać ludziom o sobie i namówić do kupna mojej płyty, jak teraz.
Uważasz tę chorobę za wydarzenie w jakimś stopniu graniczne?
Z pewnością choroba pozostawiła ogromny rys na całym moim życiu. Jest to najcięższa sytuacja, z jaką kiedykolwiek miałem do czynienia, i na pewno czuję się przez nią zmieniony, być może na zawsze.
Zostawmy już COVID-19, przejdźmy do muzyki. Masz za sobą lata doświadczeń w różnorodnych projektach muzycznych. W jakich okolicznościach narodził się Better Person, tak różny od tego, co robiłeś na przykład w Kyst?
Kyst to zespół, w którym grałem na gitarze 10-15 lat temu, w okolicach gimnazjum i liceum, w moim mieście rodzinnym. Byłem malutkim dzidziusiem zapatrzonym w las i morze. W zespole Kyst robiliśmy muzykę na przecięciu post-rocka i muzyki improwizowanej, czyli dwóch gatunków muzycznych, które (po czasie zrozumiałem) nie wymagają ani za dużo pracy, ani zbyt wiele talentu, hehe. Każdemu się takie rzeczy zdarzają w młodości. Wspominam te czasy z miłym uśmiechem. Better Person narodził się wiele wiele lat później, byłem już właściwie dorosłym człowiekiem. Było to przy okazji mojej przeprowadzki do Berlina. Projekt powstał jako efekt moich zainteresowań muzyką pop i piosenkopisarstwem.
Tym, czego w swojej sztuce, mocno osadzonej w rzeczywistości muzycznej lat 80., nie uprawiasz, jest ironia. Czy jest coś jeszcze, co uważasz za antykwintesencję Better Person?
Znając siebie pewnie pełno rzeczy! Ale akurat nic mi nie wpada do głowy… być może jestem dzisiaj w dobrym humorze. Najczęściej jest to reakcja na coś, co widzę lub słyszę. Myślę wtedy „To straszne! Nigdy bym czegoś takiego nie zrobił!”. Staram się ostatnio myśleć bardziej pozytywnie.
Nie spieszyło ci się do nagrania longplaya, czyli w pewnym stopniu dowodu tożsamości artysty. Dlaczego?
Kiedy zmuszam się do tworzenia, to zwykle kończy się to załamaniem nerwowym. Wygórowane oczekiwania biorą górę nad przyjemnością, a codzienna rutyna twórcza prowadzi u mnie tylko do frustracji i depresji. Od kiedy to zauważyłem, postanowiłem pisać tylko, kiedy czuję inspirację i chęć. Nie spieszę się. Ponadto jestem wielkim fanem krótkich form i długo opierałem się przed „debiutancką płytą”. Sam bardzo rzadko słucham albumów w całości, a po 15 minutach nawet najlepszych koncertów, jakie w życiu widziałem, zwykle wychodzę na papierosa. Lubię niedosyt. Mimo że „Something to Lose” to „pełnoprawny album”, starałem się jak mogłem, by zmieścić się w 30 minutach.
Jaki masz stosunek do swojego „debiutu”? Masz ulubiony fragment płyty?
Wydaje mi się, że mój stosunek do płyty jest dobry. Posłuchałem jej po raz pierwszy od długiego czasu w całości z głośniczków w laptopie na dzień przed premierą i bardzo mi się podobała! Ciężko mi wskazać ulubiony fragment… Jestem zadowolony z tego, jak płyta się zaczyna, rozwija i kończy. Udało mi się zachować w tym wszystkim jakąś narrację.
Najlepsze wspomnienie związane z nagrywaniem krążka, to…
Czas pracy nad tą płytą jest dla mnie jednym wielkim, pięknym wspomnieniem. Nie tylko spędziłem ponad pół roku w Los Angeles, kiedy w reszcie świata było zimno i ciemno, ale też pracowałem nad czymś, co jako całość reprezentuje miłość i moje uczucia względem mojej partnerki. Codzienność wyglądała zupełnie inaczej. Nic tak nie cieszy, kiedy praca idzie dobrze, a na zewnątrz jest pięknie. Nie byłem też chory, więc mogłem pić alkohol i palić papierosy, więc byłem zrelaksowany i zadowolony z życia.
Kiedy słucha się Twojego krążka, najmocniej rzuca się w uszy fakt, że są na nim i teksty po angielsku, i po polsku, i kawałki bez słów. Wiem, że to, w jakim języku tworzysz, jest uzależnione od Twojego samopoczucia. Jak się czujesz, kiedy sięgasz po dany język lub kiedy rezygnujesz z języka?
Nie mam na to pytanie jednoznacznej odpowiedzi… Najzwyklej w świecie nie pamiętam tak dokładnie, jak się czułem w tak specyficznych momentach… Zwykle jak pracuję nad muzyką czy tekstem, czuję się delikatnie zmęczony, bo najczęściej zdarza mi się pisać bardzo późno w nocy.
Czytałam gdzieś o tym, że polskość Cię zawstydza.
Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek coś takiego powiedział (choć to możliwe, bo gadanie głupot bez zastanowienia to jedna z moich złych cech). Ja się Polski nie wstydzę, mnie jest Polski bardzo szkoda. Mój gdzieś tam piękny kraj został zepsuty przez okropnych, złych ludzi. Bardzo mi szkoda moich starych przyjaciół i mojej rodziny. Nie jestem sobie w stanie wyobrazić życia w kraju, w którym nieustannie trzeba patrzeć za ramię. Sprawa wygląda tragicznie i nie wygląda na to, że cokolwiek jest to wstanie zmienić, aczkolwiek bardzo mocno kibicuję protestom kobiet i serce mi rośnie, jak widzę zablokowane polskie miasta i tysiące ludzi na ulicach. Tak trzymać!
Co państwo na to?