Bartek Wąsik: To, co proste. To, co ważne
To, co za chwilę przeczytacie nie jest klasycznie rozumianym wywiadem. Bartek Wąsik – znany m. in. z zespołu Kwadrofonik pianista, kompozytor, aranżer – jest wymarzonym rozmówcą: otwartym, szczerym, ciekawym świata. Muzyka i opowieść o niej stała się przyczynkiem do refleksji o wolności, pandemii i o sobie samym.
Czy słyszałeś o takiej nauce jak gastrofizyka?
Nie…
To dziedzina nauki, która zajmuje się wpływem zmysłów na doświadczenia kulinarne. Badania dowiodły, że dźwięk Twojego instrumentu, fortepianu, podbija smak wanilii. Wiadomo, że muzyka to głównie zmysł słuchu – ale czy Ty, jako aranżer i kompozytor odbierasz muzykę także innymi zmysłami?
Zmysłem dotyku posługuję się, kiedy gram, kiedy dotykam klawiszy fortepianu. Tak naprawdę całe życie uczymy się tego, jak te klawisze dotykać. Więc ta zmysłowość i odbieranie muzyki poprzez dotyk jak najbardziej wchodzi w grę. Jest to ważna czynność, z której można zrobić wiele odniesień. W momencie, kiedy na koncercie siedzę przy instrumencie często łapię się na tym, że moje palce i moje ciało zachowują się inaczej niż podczas ćwiczeń. A przecież gram ten sam utwór 1:1. Podczas koncertu możliwe, że chęć budowania szczerości i intymnej sytuacji z publicznością, sprawia, że ciało staje się bardziej wrażliwe – także na dotyk, na ruch. Pojawia się zniuansowanie obecności przy samym instrumencie. Ono ma wiele kolorytu.
A jeśli o kolorycie mowa… Mam od dziecka taką przypadłość, którą bardzo kocham: kolorystycznie odbieram tonacje. Utwory w tonacji C-dur, Es-dur, cis-moll czy c-moll widzę w zupełnie innych kolorach. Ma to dla mnie ogromne znaczenie.
A cykl Pianokrąg? Z jego bardzo spójną koncepcją też wydaje się być bardzo zmysłowy dla słuchacza: muzyka, zapachy i kolory lata, trawa pod palcami…
Zamysł tego cyklu był nieco inny: inspiracja wzięła się z serca Królikarni, z Sali Rotundowej. Sam pałac nie jest zbyt duży, a więc jest idealny do stworzenia w nim sytuacji bardzo kameralnej, intymnej, na nawiązanie relacji między artystą a publicznością.
Tak stało się w ubiegłym roku, gdy w ramach festiwalu Słuchy grałem utwory Philipa Glassa. Zwykle jest tak, że na koncert w Królikarni przychodzi 100-200 osób, tym razem przyszło ponad 400 i to spowodowało, że publiczność musiała usiąść tuż przy fortepianie. Miałem te piękne słuchające głowy tuż na wyciągnięcie ręki. To było niesamowite, czułem się jak w ludzkim morzu, które wspólnie oddychało, wspólnie czuło. Niesamowita była cisza, pełne skupienie – a w Sali Rotundowej akustyka pozwala usłyszeć nawet spadający włos. Czułem wdzięczność do ludzi, który przyszli i pomogli mi w tym skupieniu zagrać koncert. Wtedy pomyślałem, że cudownie byłoby tę sytuację powtórzyć. Właśnie zacząłem myśleć o nazwie. Pojawiło się słowo „krąg” – żeby siedzieć jak takie plemię wspólnie przy fortepianie, jak przy ogniu, być bardzo blisko siebie, nie budować dystansu. Bardzo nie lubię sytuacji, gdy sceny są wysokie i artysta wydaje się być częścią ołtarza – to od razu buduje dystans. Tu zależało mi byśmy poczuli się jednością i żeby – jak opowiadacz bajki – dać ludziom tyle dźwięków, ile trzeba.
Utwory wybrane do Pianokręgu są o tyle charakterystyczne, że nie ma w nich dużo dźwięków. Ich klimat, to, co zostaje na ciele i w uszach nie obciąża, ma sprawić, że osoby, które przyjdą, będą mogły swobodnie oddychać, wchłaniać tę muzykę w siebie. Niestety pandemia pokrzyżowała mi plany i nie mogłem powtórzyć doświadczenia z ubiegłego roku. Na szczęście wokół pałacu jest piękny Park Rzeźby. Po pierwszym koncercie widziałem relacje z niego wrzucane przez słuchaczy: to głównie były przesuwające się po niebie chmury. To było bardzo wzruszające. Pomyślałam wtedy, że jednak to oddzielenie miało sens, że osiągnąłem cel, który chciałem osiągnąć. Ludzie odpłynęli i wpatrywali się w niebo jak Dyzio Marzyciel.
Które z wykonań – z ubiegłego roku, gdy ludzie byli tak blisko, czy z tego, gdzie byłeś sam w Sali Rotundowej – było dla ciebie sytuacją bardziej intymną?
Jeśli intymność może mieć różne odsłony… to jedna i druga sytuacja była intymna. Super było mi, gdy czułem ludzi tak blisko, gdy byli tym trzecim uchem podczas koncertu. Zawsze jest tak, że gdy się gra, nasłuchuje się, jaką energię ma publiczność. I w przypadku tamtego koncertu słuchacze dodawali mi skrzydeł.
Teraz mogłem sobie pozwolić na to, żeby trochę głębiej wsłuchać się w siebie. Ostatnio miałem okazję i ogromną przyjemność oglądania koncertu Marthy Argerich, pianistki, która gra niebywale. Ona zawsze bardzo się stresuje przed koncertami, chociaż prawdopodobnie jest najlepszą pianistką na świecie, ale od wielu, wielu lat nie gra solo. Gra muzykę kameralną, na scenie chce być z kimś, żeby było jej raźniej. Kilka tygodni temu zagrała w Hamburgu przy wielkiej pustej sali Sonatę h-moll, trzecią sonatę Chopina, jeden z najtrudniejszych do zagrania utworów. Argerich wyglądała na skonsternowaną, że nie ma wrzasku, który towarzyszy jej wejściu, ani wrzasku, który towarzyszy jej wyjściu, ani błagania o najkrótsze miniatury na bis. Chyba było jej jednak dobrze, czuła się jak ryba w wodzie. Odbieram to jako szansę, by w tej przestrzeni pojawiła się tylko muzyka, żadne ego, żadna chęć przypodobania się.
Przy pierwszym koncercie Pianokręgu miałem takie myśli: jestem sam, nikt mnie nie widzi, chowam się w siebie i zobaczymy, co to przyniesie. Bardzo ciekawe doświadczenie, dobrze mi było w nim. Oczywiście, my artyści tęsknimy za publicznością. Publiczność jest potrzebna, żeby dzielić się swoją wyobraźnią, żeby wziąć ją za ręce i zaprowadzić w swoje światy. Brakuje mi tego, ale z drugiej strony gdy jest się samemu… Porównam to do sytuacji pisania intymnego pamiętnika, który czyta się samemu: to przepływ własnych myśli.
To jest ta różnica.
Czy ten brak obciążenia, o którym mówiłeś przy okazji poprzedniej odpowiedzi, jest wspólnym mianownikiem dla doboru wykonawców do Pianokręgu? Zastanawiałam się, czy w ogóle słusznie w utworach Richtera, Glassa i Radiohead doszukuję się punktów stycznych?
Wspólnym mianownikiem jest tu miks nostalgii i melancholii. Ja jestem osobą, która bardzo lubi nostalgię. Jedna z moich ulubionych tonacji jest tonacja d-moll, która ma dla mnie koloryt idealnie kojarzący mi się z nostalgią. Podobnie tonacje b-moll i es-moll.
Nazwa Pianokrąg wzięła się też ze słowa widnokrąg, które występuje tylko w języku polskim. W innych językach mówi się o horyzoncie. Widnokrąg ma w sobie też tęsknotę, wiadomo, że gdy patrzy w dal, wydaje się, że gdzieś jest koniec. A koniec jest oczywiście iluzją. Gdy jestem nad morzem czuję ogromny przypływ nostalgii, melancholii, smutku wręcz. Morze daje tyle możliwości – można płynąć wszędzie. Nie trzeba podejmować decyzji, po prostu można płynąć w dal. Wydaje mi się, że w utworach, które wybrałem jest dużo mądrego smutku; smutku, który buduje. Świat jest teraz taki rozgadany, rozpaplany, a tu chciałem zatrzymać – siebie przede wszystkim – ale także słuchaczy.
Przyznaję bez bicia, zrobiłem to dla siebie. Grałem w życiu bardzo dużo różnych utworów, także tych bardzo trudnych. Jeśli pandemia nie pokrzyżuje moich planów, jesienią znów będę grał wiele utworów bardzo wymagających. W Pianokręgu chciałem stworzyć sytuację, gdy z lekkim sercem i lekkimi palcami gram coś, co na pierwszy rzut ucha jest proste. A proste nie oznacza, że gram z mniejszym zaangażowaniem. Wręcz przeciwnie. Przy Richterze nie było dużej ilości dźwięków, ale fantastyczne było ich ważenie, zabawa nimi, docenianie ich, tworzenie z nich układanki.
Podobnie z Radiohead – nie chciałem grać coverów fortepianowych. Oczywiście ci, którzy te piosenki znają, rozpoznają je. W części z nich chcę skupić się na pewnych motywach, które być może sprawiają, że dana piosenka wpada nam w ucho albo że przywołuje jakiś obraz, albo że sprawia, że mówimy: oto ścieżka dźwiękowa do mojego życia. Taki jest trop.
Filmy, w których z kolei użyto muzyki Philipa Glassa były bardzo specyficzne, specyficzny jest też koloryt tych utworów. Rozpoznaje się je od razu. Wiele razy zastanawiałem się, czy Glass jest hochsztaplerem? Trzeba przyznać, że Glass jest bardzo rozpoznawalny, bardzo charakterystyczny i ma swój styl.
Cykl zakończy Twój projekt. Uchylisz nam rąbka tajemnicy, czego możemy się spodziewać?
Mój projekt cały czas rodzi się w głowie, nie jest jeszcze gotowy do końca. Zapisuję wciąż notatki, pomysły. Cieszę się, że nie jest zamknięty – w nim chce podsumować to, co czułem na tych trzech koncertach, które go poprzedzały.
W którym momencie ewolucji koncepcji Pianokręgu na scenę weszła Olga Tokarczuk?
Na samym początku. W ubiegłym roku grałem bardzo ważny dla Lustosławski Piano Duo koncert w waszyngtońskim Kennedy Center. Dzień przed nim Olga Tokarczuk dostała Literacką Nagrodę Nobla. Pamiętam, że siedziałem wtedy w kawiarni i byłem bardzo, bardzo wzruszony. I to słynne powiedzenie z mowy noblowskiej: „czuły narrator”…. Jakie to proste, ale jakie ważne . Niby banalne, ale ważne. Rzeczywiście świat potrzebuje więcej narracji. Od lat obserwuję trend takich kogutków, samczyków alfa, którzy wykrzykują, biją pianę, ale centrum ich zainteresowania nie jest świat, ale oni sami. Wydaje mi się, że fajnie jest się trochę schować i o prostych rzeczach mówić z czułością, być wyczulonym na to, co publiczność może chcieć usłyszeć. Wydaje mi się, że musimy się trochę uspokoić. Absolutnie nie stawiam się w roli Olgi Tokarczuk pianistyki polskiej (śmiech). Ale to, co ona powiedziała szarpnęło moją strunę.
Gdy wracałem do Polski już wiedziałem, że muszę spróbować zrobić taki cykl, którym dziś jest Pianokrąg. Trochę nie wierzyłem, że będę w stanie zrobić to sam. Odwagi dodało mi przemówienie noblowskie, do którego wracam, by przypomnieć sobie te święte słowa.
Porozmawiajmy o płycie „Astronomia poety. Baczyński”. Od kogo wyszedł pomysł, żeby tegoroczną płytę z okazji rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego nagrali razem Mela Koteluk i Twój zespół, Kwadrofonik?
To był pomysł Muzeum Powstania Warszawskiego. Zostaliśmy zaszczepieni sztucznie ze sobą, ale jak się okazało, współpraca przebiegała bardzo naturalnie. Pierwszy raz spotkałem się z Melą w lutym, na początku marca drugi raz – rozmawialiśmy o tym, czy podejmujemy się tej współpracy i jaką ona będzie miała ewentualnie formułę. Potem wybuchła pandemia i nie widzieliśmy się przez trzy miesiące. Dzwoniliśmy do siebie na różnych komunikatorach – w ten sposób powstawały te piosenki. Spotkaliśmy się dopiero pod koniec maja, w Królikarni, przy instrumencie. Materiał na płytę był już gotowy.
Jesteśmy bardzo ciekawi odbioru, nie możemy doczekać się, by ten materiał wyfrunął i radził sobie sam, bez naszej opieki.
Jak wyglądała praca zdalna nad płytą?
Bardzo dziwnie. Mieliśmy problem w postaci latencji. Wszyscy słyszeliśmy się z opóźnieniem. Piosenka „Niebo” w pierwotnym zamyśle brzmiała dwa razy wolniej przez to, że nie mogliśmy się złapać na początku. Musieliśmy nauczyć nasze mózgi przeskakiwania tego problemu. Zajęło nam to dwa tygodnie.
Przed pandemią nie zwracałem uwagi na zmiany następujące w przyrodzie, wiosna jest dla mnie jednym z najbardziej pracowitych okresów w roku. Teraz miałem na to czas. Wszystkie obowiązki poza próbami z Melą zniknęły. Prowadziłem nawet taki dziennik zmian, które obserwowałem. Interesuje mnie astronomia; na niebie także działy się niesamowite rzeczy, były zaćmienia, latały Starlinki, teraz na niebie jest kometa. Był też przedziwny układ planet. Jak czytałem, wszystko to oznacza zmiany oraz niepokój związany z nie do końca określonym kierunkiem tych zmian. I to wszystko odbiło się na muzyce. Dużo z Melą rozmawiałem o tych zmianach, o sytuacji na świecie.
W czasie pandemii zastanawiałem się nad wolnością. Na ten moment moją ukochaną piosenką na płycie jest „Wolność”. Lubię ją za epickość, to dla mnie spełnienie marzeń, bo zawsze chciałem napisać długa piosenkę. Cieszę się, że ta piosenka składa się z trzech części. Wstęp powstał zupełnie przez przypadek podczas pracy nad inną piosenką, która nam zupełnie nie szła. Mela poprosiła mnie, żebym zagrał coś, zaimprowizował zanim się pożegnamy. Zagrałem dokładnie te dźwięki, od których rozpoczyna się „Wolność”. Mieliśmy otwarty tekst tego wiersza i Mela zaczęła go układać, co wcale nie było proste. Zaproponowałem, żeby sam początek niekoniecznie wtłaczać w linię melodyczną, żeby potraktować ją jak mantrę, a słowa „wolność”, „przebudź się” potraktować jako modlitwę. Środek jest mocno urytmizowany. Końcówka natomiast to takie moje inicjały. To bardzo ważny dla mnie fragment. Słychać tam Melę śpiewającą „niech się stanie”, a w harmonii instrumentów od początku wyobrażałem sobie „wyzwolenie”. Sytuację, kiedy człowiek czuje, że naprawdę jest wolny, nawet w sytuacji śmierci.
Gdy nagrywaliśmy płytę mówiłem do zespołu i do Meli, by wyobrazili sobie statek kosmiczny, który nie wraca na ziemię, ale dryfuje przekraczając układ słoneczny. Na naszej malusieńkiej planetce zostało jedynie wspomnienie po nim, a on leci w jakąś przyszłość, w jakąś przestrzeń, w której nikt nie był. Z jednej strony ma poczucie wolności, ale też „wolności”. Myślałem o ludziach na świecie w sytuacji pandemii, zamknięcia w domach. Wierzę w to, że ludzie nie muszą znać genezy powstania tego utworu, aby dźwięki były transferem tego, co się działo we mnie.
Nawet przy okazji tej płyty kolory miały znaczenie. Cieszę się, że każdy z utworów na płycie jest w innej tonacji trochę dobranej do słów, do wierszy Baczyńskiego, do klimatu piosenki. Zwróciłem uwagę na to Meli; jej głos w tych kolorach, innych tonacjach, inaczej brzmi. Dla mnie to są rzeczy bardzo ważne. Takaż wrażliwość słuchowo-wrażeniowa ma ogromne znaczenie i wpływ na to, jak się gra, jak się komponuje czy aranżuje.
Jaka była twoja pierwsza myśl, gdy ogłoszono zawieszenie koncertów, zamknięcie teatrów, zamrożenie życia kulturalnego?
Przyznaję się bez bicia, że była to ulga. Byle przeciążony, wiele razy budziłem się rano i myślałem: „ile bym dał, żeby miesiąc posiedzieć w domu”. Trzeba uważać o czym się marzy (śmiech). W piątek, 13. marca już było wiadomo, że szkoły są zamknięte, spływały niepokojące doniesienia z Lombardii, nie wiedziałem, czy mam ćwiczyć materiał na koncert, który miałem zaplanowany. Ostatecznie okazało się, że nie i zyskałem dużo czasu. Niczym japoński mnich, cieszyłem się, że jestem w domu, że mogę zrobić sobie kawę, patrzeć przez okno. I że to też jest czynność, która sprawia mi wielką frajdę. Później obostrzenia zyskały jakąś trudno zrozumiałą dla mnie formę i pojawiła się irytacja, zniecierpliwienie na tę sytuację. One natomiast zostały nieco wyprasowane przez intensywną prace z Melą. Próby czasem trwały godzinę, czasem cztery. Dochodzenie do końca każdej piosenki było bardzo wymagające. Ale gdy zagraliśmy i zaśpiewaliśmy je wszystkie we dwoje pod koniec maja na próbie w Królikarni, pogratulowaliśmy sobie tej świetnej pracy, jaką razem wykonaliśmy. Niesamowite, że w tak trudnych warunkach napisaliśmy piosenki. To bardzo wzruszające, ale też budujące uczucie.
Czego nauczyłeś się o sobie w czasie pandemii?
Przede wszystkim, że niewiele potrzebuję do życia. Totalne ograniczenie potrzeb, cieszenie się małymi rzeczami, ulga, że nie wszystko musi iść po mojej myśli, że nie muszę pociągać za sznureczki. I to jest fajne.
Nauczyłem się, że wiem, że nic nie jest pewne. Kiedyś bardzo mnie to przerażało – że grafik czy plany zaczną się rozpadać. Dziś, gdy coś takiego się dzieje, podchodzę do tego zupełnie na luzaku. Pianokrąg udało mi się zaplanować w miesiące letnie, ale nadal jest obawa, że nie wiadomo, co stanie się jesienią. Gdyby niedługo okazało się, że nie uda mi się go zagrać do końca, zaakceptuję to i nie będę wyrywał sobie włosów z głowy. Chociaż byłoby mi szkoda, podobnie jak promocji płyty z Baczyńskim.
I chyba polubiłem bardziej siebie. A to daje mi większą pewność w podejmowaniu takich decyzji jak Pianokrąg: mogę wyjść na scenę sam i zaproponować szczerą, intymną wypowiedź.
Co państwo na to?