Zola Jesus, Wife, Eaux
18/11/2014, KOKO, Londyn
To jak to jest z tą nową płytą Zoli? Jest dobra czy nie? Jeszcze niedawno miałem problem z odpowiedzią na to pytanie. „Taiga”, wydana przez legendarne Mute Records (poprzedni krążek „Conatus” wydało Sacred Bones), bardzo mocno podzieliła fanów, nie zachwyciła też recenzentów. Daleki byłem od skrajnych ocen, że to nie jest już Zola Jesus; mrok zamieniła na lukier, ale nie mogłem się też do niej przekonać. Dobrze się jej słucha, znajdziemy z pewnością parę niezłych numerów, ale brakuje tego czegoś… Wybierając się na koncert Niki Danilovej (tak się naprawdę nazywa nasza bohaterka, to Amerykanka rosyjskiego pochodzenia) do londyńskiego KOKO byłem pełen nadziei, że materiał w wersji na żywo okaże się zdecydowanie lepszy i pozwoli mi odkryć się na nowo. Czy tak się stało? Dowiecie się jeśli doczytacie tę opowieść do końca.
KOKO to klimatyczny klub położony w dzielnicy Camden Town. Znajduje się w zabytkowym budynku z 1900 roku, który w swojej historii był już kinem, teatrem, mieściło się też tam kilka klubów m.in. legendarny Camden Palace, na deskach którego swoje pierwsze koncerty grali The Cure, Madness czy Madonna. Od 2005 roku swoją siedzibę ma tam KOKO (zbieżność z polską siecią klubów o podobnej nazwie przypadkowa i całkowicie nieuzasadniona). Zachowano klasyczny charakter tego miejsca – przypomina ono teatr, posiada dwa poziomy balkonów dla widzów, stare zdobienia, sporo ładnych, rzeźbionych elementów. Można więc powiedzieć, że organizatorzy kupili mnie już na wejściu – nigdy nie byłem w tego typu miejscu i podziwianie wnętrz klubu tylko zaostrzało apetyt przed tym co miało nastąpić.
Zaczęło się od niespodzianki. O tym, że Eaux wystąpią tego wieczora dowiedziałem się dosłownie na kilka dni przed wyjazdem do Anglii, więc nie miałem za bardzo czasu, żeby lepiej zapoznać się z ich twórczością. To czego posłuchałem wydawało się ciekawe, ale stanowiło dosłownie liźnięcie tematu, więc Londyńczycy byli dla mnie wielką niewiadomą. Zaczęło się niemrawo. Trzy osoby, dwóch panów, śpiewająca pani. Trochę elektroniki i gitara. Przyjemnie sobie plumkają. Stojąc na balkonie miałem jednak poczucie, że coś tracę, że nie słyszę dostatecznie dobrze, więc postanowiłem sprawdzić jak jest pod samą sceną. Ludzi w klubie było jeszcze jak na lekarstwo, więc nie miałem żadnego problemu z podejściem. I wtedy nastąpił pierwszy cios. Powaliła mnie ściana dźwięku, zaatakował elektroniczny organizm. Jak wirus opanował całe ciało. Muzyka falami wchodziła pod skórę, co chwilę wywołując przyjemne ciarki. Do tego ten eteryczny i zarazem hipnotyczny głos wokalistki unoszący się ponad tym wszystkim jak mgła. Co to jest? Techno? Pop? Post techno? Post pop? Trochę mi się to wszystko skojarzyło z Factory Floor, których widziałem podczas ostatniej edycji Selector Festival w Warszawie. Jednak tamten występ nijak się miał do tego co zaprezentowali Londyńczycy. Zamiast monotonii i nudy dostałem mocny, intensywny i wciągający show, momentami wręcz narkotyczny. Szkoda, że jako suport zagrali tak krótko.
Były przyjemności. Było też rozczarowanie – Wife, elektroniczny projekt Jamesa Kelly’ego z blackmetalowego Altar Of Plagues. Bardzo cieszyłem się na ten punkt programu, bo podobała mi się debiutancka płyta tego projektu „What’s Between”. Pozwoliłem sobie nawet kiedyś na porównanie go z SOHNem twierdząc, że Kelly jest dużo lepszy. Teraz, po tym co zobaczyłem i usłyszałem, muszę się z tych słów wycofać. SOHNa nie darzę sympatią i raczej nie polubię, ale wiem na pewno, że Christopher Taylor jest lepszym muzykiem (i wystarczą mi do takiego stwierdzenia nagrania jego występów, które znajdę na YouTube). W przypadku Wife poza faktem, że pan miał zaklejone jabłuszko na swoim MacBooku (czy Was też irytuje to światełko podczas koncertów?) ciężko jest wskazać mocne strony jego występu. Wypadł mizernie. Biedny chłopiec z komputerem rzewnie śpiewający smutne piosenki. Po drugim utworze zaczęło wiać nudą, po trzecim zacząłem zastanawiać się czy iść do toalety i po kolejny cydr, bo chyba zaraz kończy się happy hour. Nie pomogły całkiem przyzwoite wizualizacje ani dobre nagłośnienie. Publika owszem reagowała dość żywiołowo, ale dało się zauważyć sporo osobników znudzonych podobnie jak ja i przebierających nogami w stronę baru.
Trzeba przyznać, że organizacja koncertu działała dość sprawnie. Jak tylko James Kelly skończył swoje marudzenie pojawiła się obsługa techniczna, która szybko zaczęła przygotowywać scenę dla gwiazdy wieczoru, by ta mogła zacząć wg planu. I tak było. 21.30. Zgasły światła, nastąpiła cisza. W półmroku pojawiło się kilka postaci. Perkusista, sekcja dęta, pan za syntezatorami i… ona! Zola Jesus!
Pierwsze dźwięki. To otwierający płytę utwór „Taiga”. Coraz więcej świateł. Ciemna, ubrana na czarno kobieca postać. Zaczęło się spokojnie, powoli. Niski, majestatyczny głos. Zaraz potem nastąpiło istne szaleństwo. Zola miotała się po scenie, machała głową, wierzgała. Oczy otwierały mi się coraz szerzej. Pamiętam, że jakiś czas temu wrzuciła na swojego facebooka zdjęcie potłuczonych kolan z komentarzem, że to są skutki uboczne koncertów. Teraz już wiem dlaczego. Ona jest dzika, szalona. Takiej energii pozazdrościłby jej niejeden muzyk kapeli metalowej. Żeby oni potrafili się tak poruszać!
Czas na pierwszy singiel „Dangerous Days”. Jest moc! Znajomi zawsze się śmieją ze mnie, że stoję na koncertach sztywny jak kołek. Tym razem, mimo że byłem tam sam, nie mogłem ustać w miejscu. Zaczarowała mnie. Od samego początku.
Na setlistę wtorkowego występu składały się przede wszystkim utwory z „Taigi”, grane w tej kolejności co na płycie. Wśród nich artystka umieściła dwa starsze numery w nowych aranżacjach – „Clay Bodies” z „The Spoils” i „Sea Talk” z „Stridulum II”. Wszystko to brzmiało zdecydowanie lepiej i inaczej – nie odkryję Ameryki jeśli powiem, że żywe instrumenty robią tu swoje. „Hunger” w wersji z KOKO było epickie i monumentalne, z porażającą, przytłaczającą sekcją dętą. Jednak najmocniejszy moment całego wieczoru to „Nail”. Zapadła cisza. Zola odwiesiła mikrofon, muzycy usiedli na swoich miejscach. Wyszła na środek sceny i zaczęła śpiewać a capella. Tutaj mogę odpowiedzieć wszystkim, którzy się nad tym zastanawiają – tak! Ona naprawdę ma taki głos – piękny, przejmujący i głęboki. Niósł się po całym klubie. Publika zamarła, nawet stojący obok mnie irytujący Hindus, który co chwilę machał rękoma i wznosił okrzyki, też zamilkł. Magia. W najczystszej postaci.
Czarodziejka Nika Danilova poza niesamowitym głosem dysponuje też ogromną charyzmą. To był ostatni koncert europejskiej trasy, ale nie dało się odczuć, że artystka jest nią zmęczona. Widać, że wkłada w to mnóstwo energii i emocji. Może to był jeden z najlepszych koncertów podczas wizyty na starym kontynencie? Może chciała zakończyć ją z przytupem? Publiczność dosłownie jadła jej z ręki. A jej wszędzie było pełno. Wchodziła na głośniki, wyciągała ręce do tych, którzy stali pod samą sceną. W przerwach między utworami, wśród okrzyków, braw i pisków dawało się słyszeć: „Zola!”, „Nika!”, na co odpowiadała „What?” i znów gdzieś z sali: „Marry me!” , „I love you!”. Tak. Zauroczyła wszystkich. Każdy marzył o tym, żeby ten wieczór nigdy się nie skończył, ale chyba nikt nie spodziewał się, że podczas jednego z utworów zejdzie prosto w tłum. Wynurzała się z niego co chwilę cały czas śpiewając. Był nawet szczęśliwiec, który załapał się na buziaka. Od królowej. To przecież Anglia. Jak można inaczej ją nazwać?
W końcu przyszedł ten moment. „This is the last song, London!”. Zabrzmiało zamykające płytę „It’s not over”. Muzycy zeszli ze sceny. Publiczność była niepocieszona, czemu dawała wyraz bardzo głośno. Tytuł utworu zobowiązuje. To nie był koniec. Długo nie kazała na siebie czekać. Na bis zagrała moje ukochane „Vessel” z poprzedniej płyty i „Night” ze „Stridulum”.
To jak to jest z tą nową płytą Zoli? Czy ktoś ma jeszcze wątpliwości co o niej myślę?
Co państwo na to?