Wolves Like Us, Junius
15/04/2012, Hydrozagadka Warszawa
15 dzień kwietnia niewiele miał wspólnego ze słonecznym i ciepłym początkiem wiosny. Nieprzyjemny wiatr i siąpiący bez przerwy deszcz nie zachęcał do opuszczenia mieszkania. Jednak to nie aura, a słaba promocja koncertu Wolves Like Us i Junius sprawiły, że frekwencja w Hydrozagadce była marna do tego stopnia, że na sali panował delikatny przeciąg. Pośród przybyłych nie było raczej osób przypadkowych, ale potrafię sobie wyobrazić delikatne rozczarowanie podróżujących po Europie muzyków.
Osobiście nastawiałem się przede wszystkim na tłusty i bezpośredni core`n`rollowy łomot posypany warstwą zdrowej melancholii w wydaniu Wolves Like Us. Junius, ze swoim mocno wykoncypowanym przekazem tekstowym, chłodem i nieustającymi repetycjami w warstwie muzycznej jakoś mnie nie przekonuje.
Pod względem brzmieniowym niekwestionowanym zwycięzcom jest Junius – grupa uderzyła niezwykle potężnie a przy tym idealnie selektywnie. Zaskakujące, jak dobre brzmienie udało się osiągnąć, a przecież Hydrozagadka nie słynie z rewelacyjnej akustyki. Twórczość grupy zyskuje w wersji live, mimo to przez cały występ Amerykanów nie mogłem pozbyć się wrażenia, że grają w kółko jeden i ten sam dosyć kwadratowy utwór. Grupa na własne życzenie zamknęła się w post-rockowej konwencji o łącznej powierzchni 2 cm kwadratowych. Spójne pod względem tempa, struktury, sposobu budowania napięcia oraz patentów na monotonne melodie utwory mogą oczywiście dowodzić żelaznej konsekwencji i dojrzałej postawy artystycznej, ale cóż z tego, skoro już na wysokości trzeciej piosenki słuchacz zaczyna dyskretnie poziewywać.
Po króciutkiej introdukcji z taśmy swój set rozpoczął Wolves Like Us. Nad koncertowym obliczem grupy biorą górę przede wszystkim sludge`owe ciągoty – głośność na granicy bólu, brud i poważnie ograniczona czytelność – słowem, absolutne zaprzeczenie walorów brzmieniowych występu Junius. Pamiętam o różnicach gatunkowych, ale niechlujna oprawa nie ułatwiała odbioru. W efekcie wypchnięte do przodu, bezlitośnie rzężące gitary niemal w pełni przykryły warstwę wokalną. Równie okrutny los spotkał większość chwytliwych momentów i fajnych melodii, których w twórczości grupy sporo. Nabieram przekonania, że wszystkie norweskie grupy mają skłonności do dźwiękowego terroryzmu, identycznie bolesne doznania słuchowe miałem po koncercie krajan Wolves Like Us, grupy Kvelertak supportującej Deftones.
Centralny punkt sceny okupowany był przez najaktywniejszego ruchowo basistę, ale niewątpliwie równie dobrze bawił się bębniarz o aparycji włoskiego cwaniaczka zmieszanego z Johnym Deepem, który wszystkie elementy zestawu perkusyjnego miał ustawione dobrze poniżej kolan. Właściciel głosu, który się nie przebijał – korpulentny i niespecjalnie wygadany Larsh Kristensen, domniemany lider grupy – tworzył spójną całość ze swoją warstwą audialną kryjąc się z boku sceny.
Gdybym nie znał twórczości Wolves Like Us moja ocena z pewnością byłaby bardziej surowa, na szczęście z warstwy jazgotu udało mi się wygrzebać takie petardy jak Secret Handshakes, Deathless czy Burns Like A Paper Rose. Set był zwarty i niespecjalnie długi, ale grupa ma na koncie dopiero jedną dużą płytę. Norwegowie zaprezentowali również jeden nowy numer, ale jazgot i brak studyjnego punktu odniesienia sprawił, że nie jestem w stanie powiedzieć o nim szczególnie wiele, co tylko utwierdza mnie to w przekonaniu, że gdybym trafił na występ Wolves Like Us zupełnie nieprzygotowany prawdopodobnie nie dotrwałbym do końca.
Marcin Gręda
Co państwo na to?