Wild Beasts / Porcelain Raft
09/11/2016 Lincoln Hall, Chicago
Szaleństwo Brexitu dało znać o sobie również w Stanach, które wprawdzie znikąd nie wyszły, ale za to wpuściły Trumpa do Białego Domu. Wild Beasts przyjechali do Chicago ze zrozumieniem i nadzieją w sercu. Przesłanie tego wydarzenia było jedno – „We are strong together”. Kiedy populistyczne, rozpaczliwe szukanie zmiany wygrywa ze zdrowym rozsądkiem, na leczenie powyborczego kaca muzyka jest wręcz wskazana. Gdy kupowałem bilety na koncert Wild Beasts nawet nie pomyślałem, że te okoliczności tak się nałożą – a tak naprawdę tego tekstu miało nie być. Relacja z koncertu miała być opowiedziana tylko zdjęciami. Pisałem już o Wild Beasts i dlatego chciałem tę druga wizytę Dzikich Bestii w Lincoln Hall inaczej zilustrować. Niestety fotograf nie dojechał!* Pomyślałem wówczas po cichu, że jak zagrają „Lion’s Share”, którego zabrakło mi bardzo na setliście dwa lata temu, to w podziękowaniu napiszę tekst. Zagrali, ale to nie wszystko, bo poza tym, że występ był znakomity, to wykonali go ku pokrzepieniu serc, a o tym zawsze należy napisać!
We’ve become the band we objected to being („The Independent”)
Powód kolejnej wizyty Wild Beasts w Lincoln Hall nazywa się „Boy King”. Choć nie miałem wątpliwości, że to dobry album, że promujący go „Get My Bang” wzbogaci listę Wild Beasts best of, nie umiałem wytłumaczyć sobie skąd u mnie ten brak entuzjazmu wobec tych dziesięciu piosenek. Czy aż tak bardzo podświadomie podniosłem im poprzeczkę? Bo czy to nie był już czas na album – wild-beastsowskie „Kid A”?
Zupełnie inaczej dzieje się w samym zespole. Po eksperymentach z elektroniką i cięższymi syntezatorami na „Present Tense”, które sugerowały owe oczekiwania, chłopaki z Kendal nagle na nowo odkryli gitary i tę entuzjastyczną, młodzieńczą radość grania. Spokojnie, na „Boy King” elektronika jest oczywiście obecna, ale jest bardziej funky, pulsująca, niezbyt ciężka. Punkt ciężkości przerzucony został właśnie na gitary, na wpadające w ucho riffy połączone z chwilami dość zaczepnymi partiami wokalnymi. Hayden Thorpe w wywiadach mówi – „We began to make music with the freedom and the lightness of teenagers again and the guitar and the distortion pedal once more became this weapon against adulthood”.
Nad tym wszystkim w studiu czuwał, znany ze współpracy miedzy innymi z St. Vincent czy War on Drugs, John Congleton, który obiecał im, że album będzie brzmiał bardziej spontanicznie. Takie świadome dopuszczanie delikatnego muzycznego nieładu. Chłopakom spodobało się takie nowe, orzeźwiające podejście do pracy. Za tymi zmianami idą w parze odważne teksty. Już sam tytuł albumu „Boy King” może wskazywać, że płyta jest napędzana testosteronem, adresowana do męskiego ego. Dużo w nich seksu i alkoholu. W końcu to tematy bliskie rock’n’rollowi, czyż nie? Wygląda, jakby Wild Beasts raz jeszcze chcieli posmakować klubowego, nocnego życia. W środowy wieczór postanowili zabawić się w Chicago.
Heyden po wyjściu na scenę z zespołem zaczął od propozycji – „Let’s exercise to get rid of demons”. Zabrzmiały pierwsze dźwięki „Big Cat”, piosenki otwierającej nowy album, piosenki, od której ponoć zaczęła się praca nad płytą. Okazuje się jednak, że demonów szybciej można się pozbyć w tanecznym układzie z „We Still Got The Taste Dancin’ On Our Tongues” – jednego z ulubieńców z albumu „Two Dancers”. Układ kontynuowany z nowiutkim „Ponytail”, kiedy to pierwszy raz można było w pełni usłyszeć baryton Tom Fleminga z nie takim starym „A Simple Beautiful Truth”, eksponującym eteryczne falsetto Thorpe’iego. Ta symbioza wokalna zawsze była znakiem rozpoznawalnym zespołu. Po „Bad Of Nails” (z albumu „Smother”) można po raz pierwszy w pełni sprawdzić jak stary materiał koresponduje z nowym, i jak pomaga w tym Heydenowi popijanie pomiędzy piosenkami czerwonego wina. Wino na pewno ułatwiło kontakt z publicznością, która bardzo żywiołowo reagowała na swoje ulubione piosenki. Wild Beasts zgromadził pod sceną grupę naprawdę oddanych fanów. Było widać, że każdy nucił swoje ulubione refreny. Nie dziwiły więc częste podziękowania i przemycane dyskretnie zrozumienie i zapewnienia, w kontekście wyniku wyborów prezydenckich, że wszystko będzie ok. To właśnie generowało tak wielka energię, która wypełniała po sufit Lincoln Hall. Oni sami chcieli być jak najbliżej fanów. Lubią występować na krawędzi sceny, będąc na wyciągnięcie ręki i w idealnym zasięgu kamer telefonów komórkowych. I tak jak zrozumiałe jest, że wielu chce uchwycić chwilę z tego koncertu swoim telefonem, to doskonale rozumiem Thorpe’iego proszącego o ich wyłączenie. Proceder ten staje się powoli prawdziwym problemem i takie prośby skierowane do publiczności przestają kogokolwiek dziwić. Prawda jest taka, że zapominamy o tym, iż nasze oczy są najlepszą kamerą, a nasz mózg ma nieograniczoną liczbę GB. Wykrzykując – „Now I’m all fucked up and I can’t stand up, So I better suck it up like a tough guy would” – początek tekstu z „Though Guy”, Hayden zachęcał wszystkich do przeżywania wyjątkowości tej chwili bez konieczności nieustannego trzymania w ręce telefonu.
Pierwsze dźwięki „Wanderlust” zostały natychmiast rozpoznane wprowadzając wszystkich w stan ekscytacji, ale zapowiadały też koniec – sprawdzone hity z reguły zamykają setlistę. Na pożegnanie jednak Hayden miał dla wszystkich niespodziankę – taneczną solówkę przy dedykowanej kobietom „Alpha Female”. Tak, Hayden potrafi tańczyć, zwłaszcza kiedy Tom partneruje mu z gitarą.
Powrót na bis był więcej niż pewny. Nie ulega wątpliwości, że to wszystkie beaty-echa w „Get My Bang” na żywo brzmią dużo lepiej, po raz kolejny pokazując moc nowych dźwięków. Było też oczywiste, że na koniec tradycyjnie (wynik analizowanie setlist z innych koncertów) zagrali „All The King’s Men”. Jednak w dogrywce miała miejsce kolejna niespodzianka. W końcówce „Celestial Creatures” Thorpe z mikrofonem zszedł ze sceny i wymieniał uściski z ludźmi, śpiewając szeptem „These are blessed times that we’re living in down here on earth all is forgiven”, co również odebrałem jako wyraźne gest pocieszenia i wsparcia ze strony całego zespołu, dla wszystkich sfrustrowanych wynikiem wyborów. Takie gesty są naprawdę ważne i będą zapamiętane. Z mniejszym bólem serca opuszczałem Lincoln Hall, nawet jeśli ciągle trudno jest wymówić „prezydent Donald Trump”… Zwiększył się za to mój entuzjazm wobec nowych piosenek. Zapomniałem jak muzykalnym są zespołem, z jak harmonijnym polotem łączą analogowe syntetyzatory z industrialnymi riffami gitar. To była gorączka środowej nocy, a ja do dziś jak Thorpe tańczę nucąc „Alpha Female”. W dzień i na trzeźwo, mimo iż okładka „Boy King” niezmiennie mi się nie podoba!
* Fotograf nie dojechał, ale dzięki uprzejmości Andrea Calvetti / Transverso Media i tak mamy dla Was galerię zdjęć z z koncertu Wild Beasts.
Co państwo na to?