When Saints Go Machine
Basen, abstrahując od stosunkowo częstych zmian profilu działalności, jest miejscem o tyle ciekawym, że mieści się w pomieszczeniach autentycznej modernistycznej pływalni z lat międzywojennych – publiczność zajmuje dno dawnego zbiornika z wodą, artyści występują na scenie zaaranżowanej powyżej.
When Saints Go Machine widziałem półtora roku temu podczas brytyjskiego festiwalu Latitude (przeczytaj relację) – godzina wczesnopopołudniowa, dzienne światło, brak jakiejkolwiek oprawy, niespełna trzydziestominutowy występ – warunki wyjątkowo niesprzyjające onirycznym nutkom mocno zakorzenionym w stylistyce new romantic. Tym razem byli główną atrakcją wieczoru, ale jedno się nie zmieniło – chłopaki nie są raczej scenicznymi bestiami. Prawdę mówiąc bliżej im do pracowników działu IT średniej wielkości przedsiębiorstwa, może wyjąwszy wokalistę – ten wychudły osobnik w zastępstwie charyzmy dysponuje przynajmniej fryzurą. Wysoka, niekiedy drażniąca, ale bardzo interesująca barwa, talent do zawiłych, poprzeciąganych melodii w stylu Anthony’ego Hegarty’ego czyni go wizytówką grupy.
Występ ilustrowały leniwe i niespecjalnie interesujące wizualizacje, nie mamy pewności czy przyjechały razem z zespołem czy to inwencja klubowej obsługi koncertu – pod koniec mignęła zgrzebna plansza rodem z Painta zachęcająca do pozostania na after party. A przecież odpowiednio dobrana grafika wzbogaciłaby ten specyficzny klimacik, który tworzą Saintsi, rozszerzając go tak, by wciągnąć publikę w nieco bardziej transowy, może też bardziej rozmarzony charakter występu. Możliwości były, szkoda, że nie skorzystano.
Jak tylko zaczęli grać, od razu rzucił nam się w oczy jeden fakt – perkusista korzysta niemal wyłącznie ze standardowego, „analogowego” zestawu bębnów – w momentach ciężkich i bardziej przytłaczających przydaje to oczywiście dynamiki, ale niestety cierpią na tym fragmenty bardziej taneczne (Fail Forever), ale także bardziej „atmosferyczne” (choćby The Same Scissors), a tych przecież w muzyce grupy jest całkiem sporo. Znów niedosyt.
Bez wątpienia jednak zespołowi udało się uwypuklić to, co w ich twórczości najbardziej oryginalne: połączenie twardej, tanecznej linii wspieranej potężną sekcją rytmiczną z mrocznym i bajkowym charakterem elektronicznych efektów. Niestety, choć miejscami toporne i niespecjalnie finezyjne perkusyjne partie ciekawie kontrastowały z syntezatorową resztą, równie bezlitośnie przybijały całą delikatność i oniryczną mgiełkę wprost do ściany. Klubowy charakter występu przesłonił nieco magiczne brzmienie Skandynawów, przykrywając je techno-skorupą.
Repertuarowo jednak trudno się do czegokolwiek przyczepić – usłyszeliśmy najjaśniejsze punktu debiutanckiego albumu Konkylie (Parix, a Church And Law nawet dwukrotnie), utwory z wcześniejszych, niepełnometrażowych wydawnictw (Fail Forever), oraz co nieco z nadchodzącego wielkimi krokami następcy bardzo udanego debiutu. W aktualnej formie When Saints Go Machine to naprawdę sprawna i bardzo profesjonalna koncertowa machina, która, pomimo powyższych uwag, potrafi wycisnąć ze swojego instrumentarium zaskakująco dużo życia.
Po zakończeniu części zasadniczej grupa błyskawicznie wróciła na trzy bisy, będące powtórką zagranych już raz kompozycji i nim się zorientowaliśmy, było po koncercie. Kolejny niedosyt, mogli przecież grać jeszcze długo, nawet gdyby oznaczało to kolejne powtórki…
Co państwo na to?