65daysofstatic, sleepmakeswaves
06/10/2013 Basen, Warszawa
Oficjalne zakończenie tegorocznego Warsaw Music Week – tygodniowego cyklu koncertów o bardzo różnym kalibrze i szerokiej rozpiętości stylistycznej należało do dwóch gitarowych grup bez wokalistów i spacji w nazwach.
Klub Basen ma jedną ogromną zaletę – daje możliwość podglądania występujących na jego scenie artystów niemal od kuchni. Wystarczy udać się na piętro, by wznieść się ponad granicę między sceną a publicznością i bez żadnych problemów podejrzeć wszystkie ginekologiczne szczegóły występów, nie wyłączając koloru sznurówek muzyków. W przypadku 65daysofstatic było to szczególnie interesujące i to bez przesadnych związków z garderobą. Grupa dysponuje bardzo rozbudowanych arsenałem sprzętowym – zestawy klawiszy, samplery, dwa laptopy, automat perkusyjny oraz niezliczona ilość efektów gitarowych migały zachęcająco do wszystkich podglądaczy – nie było wątpliwości, że panowie będą mieli pełne ręce (i nogi) roboty.
O tym jednak za moment, bo wieczór rozpoczął się występem sleepmakeswaves. Zespół ten eksploruje najbardziej konwencjonalne i wytarte przez całą armię im podobnych postrockowe patenty, z obowiązkowym stopniowaniem napięcia, niezliczonymi kulminacjami i wybuchami metalowej ściany dźwięku na czele. Ten gatunek w swej najbardziej klasycznej formule już dawno zeżarł własny ogon i chyba zabiera się powoli za tylne łapy, co nie zmienia faktu, że występ sleepmakeswaves zrobił naprawdę świetnie wrażenie. Duża w tym zasługa rewelacyjnego brzmienia. Było bardzo głośno, potężnie, ale również selektywnie – brawa dla ekipy odpowiedzialnej za kręcenie gałkami, należy jednak również pochwalić sam zespół – duża sprawność techniczna, dużo radość grania, dużo zdrowia, szczęścia, pomyślności. Słuchając ich płyty pewnie zasnąłbym w połowie, ale na żywo spokojnie mogę oglądać ich przynajmniej raz w tygodniu.
65daysofstatic rozpoczęli od „Heat Death Infinity Splitter”, utworu otwierającego Wild Light, jeszcze świeże wydawnictwo grupy. Utwór jest mocno syntetyczny i rozkręca się bardzo powoli, a wejście prawdziwej perkusji mogłoby posłużyć do burzenia budynków. Szybko okazało się, że ten występ należał przede wszystkim do perkusisty, co resztą doskonale wpisuje się w sezonowe szaleństwo „bębnienia”, które opanowało młode pokolenie na rockowej i popowej scenie.
Piekielnie precyzyjne partie Roba Jonesa wyraźnie górowały nad sonicznym jazgotem, serwowanym przez resztę składu. Warto poświęcić mu jeszcze chwilę uwagi, bo gra w sposób dosyć nietypowy, bardzo mechaniczny i sztywny, niemal na granicy sztuczności – można to odczytać jako jedno z nawiązań do współczesnej sceny elektronicznej, z którymi grupa zupełnie się nie kryje. Nie przesadzałbym natomiast z przypisywaną 65daysofstatic skłonnością do math rocka – owszem podziały wykraczają poza standardowe 4/4, jeśli to jednak matematyka, to raczej bez całkowania.
Wspominane wcześniej przeładowanie sprzętowe w pewnym momencie zwróciło się przeciwko artystom. Nie żeby nie radzili sobie ze wszystkimi guzikami i pokrętłami – lata na scenie robią swoje i tego rodzaju fuszerka w ogóle nie wchodzi w grę. Rzecz w tym, że ów nadmiar wyraźnie odciska się na twórczości grupy – w ich utworach po prostu wszystkiego jest za dużo. Na początku może to robić wrażenie, szybko jednak okazuje się, że cała twórczość iskrzy pstrokatym ogromem syntetycznych loopów, irytujących sztucznych hihatów i całej masy przeszkadzaczy, które w zbyt dużej dawce staja się zwyczajnie męczące. Może chodzi o zrekompensowanie braku linii wokalnych? Szkoda tylko, że kosztem operowania dynamiką i napięciem kompozycji. W tym sensie grupa odległa jest od postrockowego schematu, nie wiem jednak czy wychodzi jej to na zdrowie.
Kończąc, warto jeszcze dodać, że oba zespoły powinny być zadowolone z przyjęcia – frekwencja jak na biletowany stołeczny koncert była bardzo przyzwoita, a większość zebranych naprawdę wiedziała po co tego wieczora odwiedziła Basen – w związku z powyższym skandowanie i sowite oklaski można by sprzedawać na wagę. Dobry wieczór.
Co państwo na to?