Unsound Festival 2014: Swans
17/10/2014, Teatr Łaźnia Nowa, Kraków
Czy pisanie o Swans ma w ogóle sens? Czy relacje z koncertów lub recenzje płyt są w stanie oddać faktyczne doświadczenie jakim jest obcowanie z muzyką zespołu? Mimo największych starań i używania karkołomnych figur retorycznych, żaden opis nie odda pełnego obrazu tego, czym jest zjawisko muzyczne o tak niewinnej na pozór nazwie. Spisanie relacji z krakowskiego koncertu dokładnie w tydzień po jest dobrym pomysłem. Pozwala bowiem na złapanie dystansu.
Swansi zamknęli tegoroczną edycję krakowskiego festiwalu Unsound. W ramach wydarzenia „Desolation Angels” przyszło im dzielić scenę krakowskiej Łaźni Nowej z dwoma projektami. Przed zespołem Michaela Giry wystąpiły dwie kobiety – Stine Janvind Motland z Norwegii i Pharmakon, czyli Margaret Chardiet z Nowego Jorku
Wieczór otworzyła Norweżka prezentując eksperymentalny pokaz umiejętności wokalnych. Muzyka, zaprezentowana powolnie schodzącej się publiczności, została odegrana wyłącznie na strunach głosowych. Zestaw szeptów, wokaliz i rwanych oddechów intrygował, lecz nie był w stanie skutecznie skupić uwagi powolnie schodzącej się publiczności. Być może zabrakło osobowości samej artystki, która schowana gdzieś w mroku sceny pracowała jedynie swoim głosem.
Osobowości nie zabrakło za to podczas występu Pharmakon. Kobieta, na zdominowanej przez mężczyzn scenie power electronics/harsh noise, to zjawisko samo w sobie. Maragret Chardiet, jakby świadoma swej roli i wszelkich możliwych oczekiwań, a także stereotypów, wykonała swoją pracę dokładnie i sumiennie. Jej noise był gęsty, brutalny i pełen agresji. Muzykę/hałas generowała na przetwornikach, dodając organiczne perkusjonalia, ubarwiając i ożywiając całość mocno przesterowanym, rwanym i krzyczanym wokalem. Na pozór skromna, długowłosa blondynka, miotała się po scenie, wykrzykując z pasją i wściekłością oskarżenia w kierunku całego świata. Skojarzenia z klasykami sceny – grupą Whitehouse – jak najbardziej na miejscu.
Swans. Zespół, który od swego powrotu na scenę za punkt honoru postawił sobie przekraczanie kolejnych granic intensywności i głośności. Mój niepokój przed kolejnym spotkaniem z Michaelem Girą narastał od pierwszych nut, gdy wraz z pierwszymi taktami perkusji na scenie pojawiali się kolejni muzycy. Mozolnie budowany wstęp do koncertu to „Frankie M” – kompozycja monotonna i w wersji na żywo niemiłosiernie długa. Odegranie całości zajęło Swansom ponad czterdzieści minut – był to żmudny sprawdzian cierpliwości słuchaczy oczekujących na to, co jest esencją muzyki tej grupy, czyli całkowitego zatracenia się w dźwięku.
Kolejna część występu poświęcona została kompozycji ze świetnie przyjętej, wydanej w tym roku płyty „To be Kind”, czyli „A Little God In My Hands”. Tu Swansi wypadli lekko, melodyjnie, na rwanym rytmie niemal funkowo i tanecznie. Wokalnie nieco łagodniej niż na płycie, bez charakterystycznej złośliwości Giry, jednak ze specyficznym przekąsem przesterowanych instrumentów. „Apostate” z kolei przybliżył grupę do esencji tak wyczekiwanego sedna. Odegrany w wersji dwa razy dłuższej niż na „The Seer” pozwolił Girze na budowanie kolejnych ścian dźwięków, połączenie hałasu z matematycznymi rytmami i testowanie sprawności swoich muzyków. Był też doskonałą okazją do zaprezentowania solowych umiejętności perkusisty, Phila Puelho, który i w dalszych partiach, wraz z obsługującym imponujący zestaw perkusjonaliów Thorem Harrisem, dał niesamowity popis gry przypominającej suche wystrzały fajerwerków.
Drugim zbliżeniem się do esencji było samo zamknięcie koncertu, czyli „Bring The Sun” przechodzące w „Black Hole Man”. Zaprezentowane z pełną mocą, z hałasem gwizdków, biciem w gong i dzwony rurowe, mogło robić wrażenie ale… Była to już niemal trzecia godzina koncertu, a pomiędzy „Apostate”, a wspomnianym finałem, występ grupy składał się w większości z wyczekiwania.
Swansi przez cały czas krążyli wokół sedna, zbliżając się i oddalając. Mam nieodparte wrażenie, że po wejściu na pewien pułap natężenia, gęstości i co kluczowe – głośności, już tam pozostali. Znając już występy grupy spodziewałem się przekraczania kolejnych granic, gdy po pierwszym, miażdżącym uderzeniu, następują kolejne, gdy myśląc, że już mocniej się nie da, grupa gra jeszcze intensywnej. Zarówno występ w Dolinie Trzech Stawów, jak i późniejszy, który widziałem w krakowskim Kwadracie, były doświadczeniami fizycznymi, na granicy bólu i to niemal od pierwszych minut Po występie w Łaźni słyszałem wszystko całkiem wyraźnie, po poprzednich koncertach Swans monotonne buczenie w uszach towarzyszyło mi przez kolejne dwa dni.
Sam Gira mówi, że łabędzie to stworzenia piękne i wredne, mają więc prawo i uwodzić, i męczyć swoją widownię różnymi metodami. Nie można też oczekiwać, by kolejna trasa, była taka sama jak poprzednie – ale od Swansów wymaga się jednak czegoś wielkiego. W Łaźni do wielkości tylko się zbliżyli. I to nie jedynie przez słabszą niż zazwyczaj moc nagłośnienia, ale także z uwagi na samą dynamikę występu. Mogę mieć tylko nadzieję, że zespół dopiero się rozgrzewa i na kolejnych występach, także tych w Polsce, zaprezentuje pełnię swych możliwości.
Co państwo na to?