Tides From Nebula, Obscure Sphinx
15/05/2012 Proxima, Warszawa
Jeśli można stworzyć muzykę, która oddaje charakter blokowych osiedli, długich fabrycznych płotów, podmiejskiej kolejki i bezgranicznej szarości podwarszawskich suburbiów, które wielu z nas zna z własnej młodości, albo też przelotnie, jadąc gdzieś dalej, obserwowało ich melancholijne i lekko zapuszczone przestrzenie. Jeśli Sigur Rós w swej muzyce oddają czar niepokojąco pięknych pustkowi Islandii smaganej przez atlantyckie wiatry, Tides From Nebula w swych głębokich kompozycjach tworzą poezję Pruszkowa, Rembertowa, Piaseczna i wielu innych miejsc, które dla zewnętrznego obserwatora nie mają w sobie nic poetyckiego. Ich muzyka oddaje hołd ich ruinie, balansującej pomiędzy cywilizacją i naturą, pełnej zarośniętych, zapomnianych, ale urzekających pięknem postindustrialnych przestrzeni, które opuścił człowiek i znów przejmuje natura, tworząc nowe formy na granicy estetyki i brzydoty…
Tidesi to grupa, która czerpie z najlepszych źródeł post-rockowej sceny – tutaj znów muszę wrócić do słynnych Islandczyków – już sam początek koncertu w Proximie sprawił, że poczułem się jak podczas występu Sigur Rós na Open’erze 2006. Nikt nie lubi być zbyt nachalnie porównywany, jednak w tym wypadku bliskość obu zespołów wydała mi się ewidentna: nastrojowe wejście Tidesów (Shall We) okraszone było tą samą dawką mroku i melancholii, jaką słyszymy w potraktowanej smyczkiem gitarze Jóna Birgissona. Tym razem, ten „mrok” był raczej długim i tajemniczym wprowadzeniem do nieco nierealnego świata postindustrialnych krajobrazów, którego opis, poprzez swe kompozycje, serwują nam muzycy.
Wprowadzające, długie, nieco rzężące partie gitary, za pomocą których zespół buduje napięcie i przestrzeń to ich podstawowy wyróżnik świadczący też o kunszcie technicznym Tidesów. Podczas koncertu w Proximie miałem nie raz okazję przyjrzeć się znakomitemu opanowaniu instrumentów, jakie prezentowali członkowie zespołu. Mimo żywiołowej, miejscami wręcz szaleńczej atmosfery, jaką tworzyli, mimo nieokiełznanych ruchów jednego z gitarzystów, którego instrument szybował ciągle ponad głową, ani na chwilę nie tracili oni kontroli nad techniką gry, nie pozwalając sobie na najdrobniejsze nawet wpadki.
Było w tej muzyce coś pociągająco ambiwalentnego: co oczywiste, rockowego – twardego i energetycznego, „fizjologicznie” wręcz szalonego, zarazem jednak coś typowego raczej dla jazzu – pozwalającego na oddech, utkanego z delikatnych i wyszukanych dźwięków, matematycznie wręcz przemyślanego. Ta biegunowość muzyki Tidesów jest według mnie najcenniejszym elementem ich twórczości – łatwość w przekraczaniu barier pomiędzy budującym przestrzeń spokojnym, długim dźwiękiem gitar a krótkim, urywanym i pojawiającym się bez ostrzeżenia perkusyjnym łomotem nie tylko zaskakuje słuchacza, ale i pozwala docenić kunszt artystów. Wystarczy wspomnieć tylko takie numery jak It Takes More Than One Kind Of Telescope To See The Light czy White Gardens, żeby przekonać się jaka jest siła tego połączenia.
Nie trzeba być pewnie czytelnikiem szczególnie spostrzegawczym, ani wnikliwym by zauważyć życzliwy i afirmatywny charakter mojej relacji. Uprzedzam jednak złośliwe komentarze: nie kieruje mną ukryta intencja promocji Tidesów, nie mam też żadnych majątkowych związków, z którymkolwiek z członków grupy. Myślę, że promocją zespołu świetnie zajmuje się ich menedżer, zaś ich twórczość jest pewnie najlepszym postrockowym towarem eksportowym z Polski, kraju, który, moim skromnym zdaniem, do czasu publikacji pierwszego albumu Tidesów Aura, nie dorobił się porządnej kapeli grającej w tej konwencji. Oczywiście, można by z pewnością wymienić co najmniej kilku młodych artystów, szczególnie ze światka nieco bardziej „hipsterskiego” jazzu (np. Jazzpospolita, Wojtek Mazolewski Quintet), dla których twórczość Mogwaia czy Tortoise jest silną inspiracją, jednak żadna inna grupa wywodząca się ze środowiska metalowego nie gra bardziej wyszukanej, inteligentnej i dopracowanej formy post rocka. Dlaczego? W muzyce Tidesów nie ma pozy, nie ma podkradzionych riffów i bezmyślnego „ambientalnego plumkania”, jest za to twórcze korzystanie z inspiracji mistrzów gatunku – świadome korespondowanie z twórczością Mogwaia, God Is An Astronaut czy nawet nieco bardziej psychodelicznego Talk Talk (szczególnie z ostatniej płyty Laughing Stock).
Co państwo na to?