The National, St. Vincent
09/06/2014. Park Sowińskiego, Warszawa
Poważna nadreprezentacja tekstów dotyczących The National na naszych łamach jest nieco wstydliwym faktem. Tak się nieszczęśliwie złożyło, że grupa zagrała kolejny bardzo udany koncert w Polsce i kolejny raz jesteście zmuszeni o tym przeczytać.
Zacznijmy jednak od początku, a na początku był support. No właśnie… Za Wielką Wodą St. Vincent, czyli Annie Clark, to postać doceniana i poważana. I nie zaświadcza o tym wyłącznie współpraca z Davidem Byrne’em, ale przede wszystkim rewelacyjne albumy autorskie. Pierwszy koncert w kraju nad Wisłą odbył się na nędznych i mocno ograniczających zasadach pospolitego rozgrzewacza. Annie Clark z zespołem dostała równo 30 minut, poniżające warunki nagłośnieniowe i różowiutki trzystopniowy podest z bezy. Zapomnijcie o dynamice czy sile wyrazu – w tych okolicznościach po prostu nie mogło się udać. Doceniam urocze drobienie w miejscu, zespołowy taniec robotów oraz image a la Cruella De Mon ze „101 Dalmatyńczyków”, ale tej Pani należy się oddzielny wieczór na prawach headlinera.
Po przerwie poświęconej głównie na demontaż wyrobu cukierniczego ze stopniami należącego do Pani Clark, sceną zawładnęło stado stetryczałych, ale całkiem zadowolonych z życia zgredów z The National. Przynajmniej połowa występu składała się z wiązanki utworów z dwóch ostatnich albumów. Wyraźnie słychać, że trochę już z tym materiałem podróżują – doszło sporo nadprogramowych partii gitar, częściej odzywają się dęciaki, a w takim „Afraid Of Everyone” wykorzystali dwie gitary basowe. Instrumentaliści kombinują, jednak stary dobry Matt dalej nerwowo kursuje po scenie, wyżywa się na statywie i wymachuję rękami jakby chciał rozgonić ludzi do domu. Słowem, dalej jest nieskończenie uroczy i neurotyczny. I co z tego, że spora część tych zagrywek to po prostu element przedstawienia.
Krótkie solo bebnów poprzedzajające „Squalor Victoria” to moment, od którego grupa zaczęła sięgać w przeszłość z większa odwagą – pojawił się „Lit Up”, „Slow Show”, „Abel” oraz „Fake Empire”. Standardowo występowi grupy towarzyszyły wizualizacje – tym razem bardzo kolorowe i raczej abstrakcyjne, na bieżąco łączone z obrazem z kamer filmujących zespół. Możliwe, że to najnowsze światowe trendy, ale na mnie dużo większe wrażenie robiły standardowe filmiki bardzo ładnie współpracujące z muzyką (choćby buty i nurkowanie w „Conversation 16” czy uroczo przyspieszony wyciąg z archiwum kinematografii w zagranym na bis „Mr. November”).
Miałem cichą nadzieję, że słynne włóczenie się wśród publiczności to już przeszłość. Przyznaję, za pierwszym razem było to dość zaskakujące, ale świadomość, że Berninger wpada w tłum po raz dwutysięczny odbiera tej sztuczce sporo uroku. Nic z tego. W trakcie bisów wokalista przedreptał amfiteatr wzdłuż i wszerz, pociesznie pacnął mikrofonem w wielki balon EskaRock, strzelił sobie selfie czyimś telefonem i było prawie po wszystkim.
Grali bite dwie godziny, absorbując 100% mojej uwagi, bez ziewania, rozglądania się na boki i dłubania w bucie – to znak, że grupa ciągle jest w doskonałej formie. Koncert skończył się punkt 22, bo od pewnego czasu Polska jest cywilizowanym krajem, który respektuje ograniczenia związane z ciszą nocną – nie wyłączając obchodów dni miast, pasowania na rycerza czy dożynek.
Ciągle nie potrafię być krytyczny wobec tego zespołu, docencie, że przynajmniej trochę próbowałem. (O zgrozo, tym razem Matt pił ze szklanki).
Co państwo na to?