Team Me, Karate Free Stylers
19/10/2012 Hydrozagadka, Warszawa
Najlepiej nie oczekiwać zbyt wiele – wszyscy o tym wiedza, ale ta mądrość ludowa nie ma łatwego zastosowania w praktyce. W przypadku koncertu Team Me w Hydrozagadce zadziałała, bo moje oczekiwania ograniczały się do miłych, rozmarzonych i radosnych piosenek w wykonaniu miłych, rozmarzonych i radosnych ludzików, a w rezultacie grupa dała siebie znacznie więcej, ale nie uprzedzajmy wypadków.
Team Me od strony wizualnej należy umiejscowić gdzieś pomiędzy mieszkańcami zapomnianej przez świat komuny a dziećmi gigantycznej papugi. Dopełnieniem szerokich uśmiechów (wyłączając perkusistę o nieskończenie smutnym spojrzeniu) i uroczej pstrokacizny ich ubiorów były walające się po scenie wielgachne balony, kolorowe proporczyki i lampki choinkowe zamontowane na statywach. Wszyscy, wyłączając perkusistę o nieskończenie smutnym spojrzeniu, wykazali się godną pozazdroszczenia wielozadaniowością: w użyciu były cztery zestawy klawiszy, sampler, trzy gitary, bas, megafon, dodatkowy bęben i różnego rodzaju przeszkadzajki, w konfiguracjach zależnych od prezentowanego akurat utworu – a wszystko to w służbie bajkowym, nieco dziecinnym i odrealnionym, ale bardzo przebojowym kompozycjom.
Rozpoczęli od utworów eksponujących powerpopowy potencjał i dużą wprawę w konstruowaniu harmonii wokalnych (wyłączając perkusistę o nieskończenie smutnym spojrzeniu). Autentyczny entuzjazm i zaangażowanie momentalnie udzieliły się umiarkowanie liczebnej publice. Było radośnie i miło, zgodnie z oczekiwaniami.
Pierwsza niespodzianka nastąpiła jakieś trzy utwory później: Daggers – kompozycja kończąca debiutancki album To The Treetops – za sprawą bardzo rozbudowanej i podniosłej końcówki wystrzeliła grupę w niemal post-rockowe okolice. I to bez uszczerbku na bezpretensjonalności i witalności (wyłączając perkusistę, ten startował z poziomu zero). Gdyby komuś wydawało się, że wyszło im to przez przypadek, wszelkie wątpliwości powinien rozwiać pięknie narastający, przeszło dziesięciominutowy Favorite Ghost – od kameralnego wstępu tylko z gitarą i delikatnym śpiewem, przez salwy nakładających się warstw klawiszy, po finał w postaci gitarowoperkusyjnej kanonady na granicy cudownej kakofonii.
W pewnym momencie balony będące dotąd elementem scenografii poszybowały w publiczność, nawet perkusista zapomniał na moment o swoich kłopotach i wyszczerzył się uroczo w momencie, gdy wielki kolorowy obłok trafił go prosto w czoło.
Finał koncertu to powrót do piosenkowości – zabójczo melodyjne i energiczne single Show Me oraz With My Hands Covering Both of My Eyes I Am Too Scared To Have A Look At You Now dowiodły, że cudowne dzieci norweskich fiordów czują się równie swobodnie w obydwu konwencjach. W związku z nadmiarem energii, wyraźnie brakowało im miejsca na scenie (wyłączając tego co zwykle) – oba wymienione utwory dwuosobowa delegacja Team Me wykonała pośród publiczności.
Godna podziwu jest lekkość, z jaką Ci młodzi muzycy obsługują swoje instrumenty – może to kwestia wyższego poziomu kultury muzycznej krajów skandynawskich, bo mogę powiedzieć to chyba o wszystkich znanych mi grupach z tych rejonów geograficznych. Nie chodzi tu o nadprzyrodzoną wirtuozerię, solówki i jałowe popisy, ale o pewną lekkość kompozytorską, łatwość generowania melodii i nieskrępowaną wyobraźnię.
Świetny koncert, do tego uważam, że album To The Treetops warto mieć na półce – taki ładunek hiperoptymizmu w łatwej do zaaplikowania, ale jakże inteligentnie podanej formie musi być pod ręką, zwłaszcza, że na horyzoncie dużo ciemnych i zimnych dni.
(zdjęcia: Anna Bursztynowicz fotografian.tumblr.com)
Co państwo na to?