Soundrive Festival 2017 – relacja instant
31/08 - 02/09/2017, Gdańsk
W naszym przewodniku zapowiadaliśmy, że Soundrive Festival to wydarzenie przede wszystkim dla fanów muzyki. Nadal tak uważamy, ale nie sposób nie docenić elementów pozamuzycznych nadających gdańskiemu festiwalowi unikalny charakter, jak pachnąca smarem hala W4, której industrialno-warsztatowy klimat ratował nawet gorsze z odbywających się tam koncertów czy dostępna w barach specjalna festiwalowa cytrynówka, którą jako prezent w personalizowanych butelkach otrzymali również artyści. Mieszczący dwie główne festiwalowe sceny klub B90 także sprostał zadaniu, choć organizatorzy ewidentnie nie docenili potencjału niektórych wykonawców umieszczając ich na małej scenie, co momentami skutkowało niekomfortowym zagęszczeniem liczby osób na metr kwadratowy. Natomiast poziom muzyczny udało się utrzymać nawet w obliczu pechowej serii odwołanych tuż przed festiwalem występów. Co prawda ominął nas pierwszy dzień, drugiego nie dotarliśmy na dwa budzące spore emocje koncerty (Spaceboy i SX), a mimo to usłyszeliśmy wystarczająco dużo dobrej muzyki, by powoli planować wizytę na kolejnej edycji. Ale po kolei.
Najbardziej wyczekiwany koncert: Waxahatchee
To jej obecność zadecydowała o tym, że pojechałam na Soundrive Festival 2017. Szaleję za tym, co robi Katie Crutchfield, dlatego byłam bliska zawału, kiedy dostałam zaproszenie na jej secret show w hali W4. To oznaczało, że zobaczę ją nie raz, a dwa razy. Spełnienie marzeń. Zwłaszcza, że występ Crutchfield miał być akustyczny. Wyobrażałam sobie, że zagra kawałki z „American Weekend”, ale szansa na to była niewielka. W końcu koncert w Gdańsku był pierwszym na europejskiej trasie promującej „Out in the storm”. Niemniej jednak podczas występu Crutchfield serce zabiło mi szybciej. Było niemal idealnie. Tylko ona, gitara i około 20 osób zebranych w nieoczywistej przestrzeni (za plecami miałam zaparkowanego w budynku prawdopodobnie passata kombi, a w głowie myśl, że lada moment wpadnie trzecia zmiana spawaczy). Nieco inaczej czułam się podczas koncertu Waxahatchee na Dużej Scenie. Dzielenie tego momentu ze sporą grupą osób, które tuż przed końcem występu wybiegły, jak przypuszczam na SKM-kę, bo nie przyjechały tu dla niej, rozczarowywało. Zresztą nie tylko to. Waxahatchee niespecjalnie udźwignęły kontakt z publicznością. Kiedy dziewczyny zeszły ze sceny, w jednej chwili zrobiło się pusto. I zostało wielkie nic. A tak nie było na przykład w przypadku IAMDDB, z którą bardzo trudno było się pożegnać. (MP)
Największe odkrycie: White Wine
Wystarczyło jedno uderzenie Christiana Kühra w perkusję, żebym przestała potrzebować białego wina niewiadomego pochodzenia, po które stałam przy barze, i zapragnęła białego wina prosto z niemieckiego Lipska – White Wine. Panowie Joe Haege, Fritz Brückner i wspomniany na początku Christian Kühr, zaczynając piosenką „Zeitgeist Plagiarist”, otworzyli przede mną wrota swojej deutsche Fabrik. Z taśmociągu schodziły prześladujące mnie do tej pory dźwięki, zwłaszcza te elektroniczne. Mam też poczucie, że der Fabrikleiter – charyzmatyczny Amerykanin Haege, który porzucił Los Angeles, by poświęcić się White Wine – zasługuje na to, by świat go usłyszał. To on sprawia, że o deutsche Fabrik można powiedzieć, że produkuje emocje. (MP)
Facebookowy profil Soundrive Festu zapowiadał White Wine jako kandydatów na najlepszy koncert, co po przesłuchaniu kilku singli na Spotify wydawało mi się nieco przesadzone. Uwielbiam się tak mylić. Na żywo muzyka WW robi niesamowite wrażenie: Joe Haege bez skrępowania czerpie z doświadczeń zdobytych w Menomenie i Dodos, a jego dwaj niemieccy towarzysze uzupełniają ekscentryzm lidera strukturami rytmicznymi kojarzącymi się z zespołami bliskimi im geograficznie, jak The Notwist, Deus czy Balthazar. Od teatralnych spacerów wokalisty wśród publiczności po loopowanie partii granych na żywo na fagocie – White Wine obrócili na swoją korzyść wszystko to, co potencjalnie mogło pogrążyć ich koncert. I w moich oczach wygrali ten festiwal. (BG)
Najbardziej zmysłowy moment: The Bug feat. Miss Red
Chodzą słuchy, że to było lepsze niż seks. Nie wierzę w istnienie człowieka, który podczas tego występu stał nieruchomo. (MP)
Nowa nadzieja: Artificial Pleasure
Czwórka z Londynu, pod wodzą przypominającego z wyglądu Josha Homme’a Phila McDonella, zręcznie tworzy muzykę taneczną dla tych, którym bliscy sercu są tacy wykonawcy jak Deutsch Amerikanische Freundschaft, Talking Heads, David Bowie. I za to należą im się oklaski. Jeszcze nie wiem, czy Artificial Pleasure zostaną ze mną na dłużej. W tym tyglu wspaniałych inspiracji powinno znaleźć się coś dystynktywnego. (MP)
Najbardziej dłużąca się podróż: K-X-P
Naiwnie liczyłem, że K-X-P na koncercie będą potrafili uchwycić transowość, która punktowo pojawia się na ich płytach i przenieść ją również na te utwory, które nie przekonują mnie w wersjach studyjnych. Niestety, słuchanie ich wariacji na temat krautrockowej motoryki przypominało bardziej kilka godzin spędzonych na stojąco w korytarzu zatłoczonego pociągu TLK niż narkotyczną podróż po niemieckich autostradach. Zakładam ewentualność, że bezpośrednio po White Wine koncert każdego innego zespołu wydawałby się nudny, ale mimo wszystko spodziewałem się czegoś więcej po autorach świetnego „Space Precious Time”. (BG)
Najlepszy transfer energii: IAMDDB
Ogłoszona prawie w ostatniej chwili IAMDDB miała zastąpić w line-upie Nadię Rose – grime’ową sceniczną bombę, która odwołała swoją obecność w Gdańsku (i podobno pisze teraz dla Rihanny). Zadanie niełatwe, szczególnie po entuzjastycznym odbiorze hip-hopowych koncertów z poprzednich dwóch dni festiwalu (poprzeczkę podnosili kolejno AJ Tracey i Cakes Da Killa). IAMDDB oddała trzecią zmianę rapowej sztafety występującemu na małej scenie Kweku Collinsowi, a sama pokazała, że trapowe R&B nadal może być świeże i interesujące. Przypuszczam, że jeszcze nie napisała swojej najlepszej piosenki, ale koncertem udowodniła, że scenicznie jest już na to gotowa. Entuzjazm wylewany przez nią w stronę publiczności szybko ruszył w drogę powrotną – po zakończeniu koncertu wokalistka musiała wrócić na scenę żeby jeszcze raz się pożegnać i podziękować za gorące przyjęcie. (BG)
Najlepszy test nagłośnienia B90: The Bug feat. Miss Red
Na ogłoszenia kolejnych koncertów Buga w Polsce reaguję wyjątkowo ambiwalentnie. Z jednej strony jest jednym z moich ulubionych muzyków, zarówno na płytach jak i na żywo. Z drugiej natomiast, chociaż generalnie nie jestem szczególnie wymagający w tej kwestii, w przypadku jego występów odbiór naprawdę w dużym stopniu zależy od nagłośnienia. W odpowiednich warunkach sety acid ragga Buga z udziałem zaprzyjaźnionych wokalistów robią niesamowite wrażenie. Niestety ostatnio zdarzały się też takie, na których on wydobywał z głośników wyłącznie ścianę dudniącego basu, a Miss Red wcale nie było słychać. Dlatego cichym bohaterem ich koncertu na Soundrive okazał się klub B90. Fantastycznie było usłyszeć tych dwoje bez potrzeby wyobrażania sobie dźwięków zakamuflowanych przez sprzętowe czy architektoniczne niedoskonałości. Na taki koncert Buga czekałem. (BG)
Autorzy: Martyna Płecha, Bartek Gradkowski
Co państwo na to?