
San Fermin, Ron Gallo
04/08/2017 Lollapolooza After Show
Okoliczności: jeden weekend, dwa ważne festiwale, dwa odległe od siebie miasta, duża frekwencja redakcyjna musicNOW! w Katowicach i jeden antyfestiwalowy manifest w Chicago. Dużo facebookowych postów o OFF-ie w przerwie od OFF-a i jeden dotychczas niewspomniany akt nieśmiałości na Lollapolooza After Show.
„Whether or not I want to be, I always end up being sort of a maximalist”(Ellis Ludwig-Leone)
Tak, nie jestem fanem Lollapolooza. Tak się składa, że jest on największą chicagowską imprezą roku, ale niekoniecznie muzyczną! Dlatego najbardziej z Lollapolooza lubię festiwalowe aftershows. Nawet Arcade Fire nie zaciągnęło mnie do Grant Park. Niestety nie miałem szczęścia i spóźniłem się o sekundę, by kupić bilet na ich aftershow w Metro ogłoszony tydzień przed festiwalem. Bilety sprzedały się w półtorej sekundy! Za to bez problemów udało mi się dotrzeć do The Empty Bottle, gdzie swój przedfestiwalowy koncert miał San Fermin. Czekałem na okazję, by spłacić swój dług wobec Nowojorczyków, bo winny im jestem choćby recenzję „Jackrabbit”, a już na pewno dwa słowa na temat wydanego w kwietniu tego roku „Belong”.
Mała wzmianka o nich w kontekście ulubionego koncertu roku 2015, kiedy to po raz pierwszy przykuli moja uwagę, to trochę za mało, by Was nimi zainteresować. Do San Fermin bez wątpienia można już od dawna przykleić etykietkę „next band to follow”. Posunę się nawet do stwierdzenia, że są nowym Arcade Fire z 2004 roku w roku 2017! I niekoniecznie chodzi mi o muzyczne i ideologiczne podobieństwo, a bardziej o świeże podejście do wysłużonych rock-popowych reguł. Coraz lepsza prasa, podobne instrumentarium, i ta sama dawka energii, która uwalnia się ze sceny i udziela słuchaczom. A scena w The Empty Bottle jest dość mała. Sam lokal też nie jest duży, ulokowany na rogu ulic Western i Cortez w Ukrainian Village (tak, to była kiedyś część miasta zamieszkiwana w dużej mierze przez naszych wschodnich sąsiadów). Undergroundowy klimat. Wszystko, co znajduje się na ścianach i na sufitach jest kolażem przypadkowych „dekoracji”, jak srebrna kula, która tam do niczego nie pasuje, czy świąteczne światła na scenie, które, jak przypuszczam, pamiętają Boże Narodzenie sprzed dekady. I kiedy na tej scenie swój występ kończył Ron Gallo, supportujący tego wieczora San Fermin, tuż obok mnie stanął Ellis Ludwig-Leone, mózg, założyciel San Fermin. Chciałem się go zapytać, czy też się zastanawia, jak jego zespół zmieści się na tej małej narożnej scenie. Na to i wiele więcej pytań zabrakło mi jednak odwagi, albo po prostu było za głośno. Lubię to miejsce za to, że nie ma granic, barier i ochrony, która przeszkadza nawiązać kontakt z artystą. No, może poza tymi wewnętrznymi! Ellis Ludwig-Leone wymierzył, zaryzykował i wraz z zespołem wbiegł na scenę po tym, jak upewnił się, że wszystkie instrumenty i wzmacniacze są podłączone. Ktoś jednak czegoś nie dopatrzył i od samego początku doskwierał im problem z mikrofonem Ellisa. Nie by go używał zbyt często – jedynie do przedstawiania muzyków z zespołu i okazjonalnego zapowiadania kolejnych utworów. Skromnie stał z boku za swoimi klawiszami. Młody, zdolny człowiek z dyplomem z klasycznej kompozycji muzycznej Uniwersytetu Yale, którego bezpośredniość i intymność muzyki rockowej zachwyciła do tego stopnia, że San Fermin stało się jego głównym projektem. Zespół funkcjonuje dzięki grupie siedmiu zaprzyjaźnionych muzyków, w której panuje równy podział obowiązków i rozkład odpowiedzialności za brzmienie. Nawet tak charakterystyczny duet wokalny w osobie Charlene Kaye i Allena Tate’a, który z łatwością mógłby dominować na scenie, nie odbiera trąbkarzowi Johnowi Brandonowi i saksofoniście Stephenowi Chenowi przestrzeni na wspólny pokaz umiejętności. Każdy ma tu czas na to, by zaprezentować swój instrument – także skrzypaczka Claire Wellin i perkusista Michael Hanf.

(zdjęcie: Myk Snider)
A wiecie, co się stało po raz pierwszy tamtego pamiętnego piątku 4 sierpnia? Coś, o co gitarzysta Tyler Diarmid proszony był przez pozostałych muzyków od lat, coś co wzbudziło zdumienie ich wszystkich (co przy okazji fajnie było zobaczyć) – Tyler wykonał solówkę na kolanach, tuż przy krawędzi sceny w końcówce „Dead”. I to było nie jedyne zdumienie tego dnia. Podobnie poruszała reakcja fanów, gdy wszyscy śpiewali San Fermin największe przeboje, jak choćby „No Promises” czy „Parasites”. I to było superprawdziwe i superszczere, stanowiło przykład na to, że wszystkie obawy i strach, które towarzyszyły Ellisowi podczas pisania „Belong”, są niepotrzebne. Zespół dużo koncertował, promując „Jackrabbit”. Trasa i płyta odniosły sukces, więc kiedy w końcu zrobili sobie przerwę i kiedy Ellis sam, w zaciszu swojego mieszkania, zaczął pisać nowe piosenki, pojawiło się napięcie, wewnętrzny lęk, by nie zawieść zespołu i fanów. Ellis czuł się odpowiedzialny za brzmienie San Fermin, bo w końcu sam tworzy wszystkie kompozycje niezależnie od tego, że oni wszyscy w procesie nagrywania dużo od siebie dokładają. Pomimo że Ellis mówi w wywiadach, że nie chciał napisać kolejnego albumu koncepcyjnego, zależało mu jednak na napisaniu naprawdę dobrych, solidnych piosenek, bez żadnych interludiów. W rezultacie wyszedł zestaw najbardziej popowych kawałków, jakie do tej pory stworzył, są one także najbardziej osobiste, introspekcyjne.
„The first album was lush, but in an acoustic, orchestral kind of way [„San Fermin”]. The second album was darker, more muscular and aggressive [„Jackrabbit”]. This one is intoxicating, kind of fragrant. I wanted to write music you could smell” (Ellis Ludwig-Leone)
I wszystko pachniało od pierwszych akordów „Oceanii” i „Bride” – piosenek pochodzących z nowego albumu. Oczywiście pachniało także podczas „Perfume” i rozpoznanego natychmiast „Better Company” czy „Ciaro”. Nie zapominajmy, że to o promowanie tych nowych piosenek tego wieczoru chodziło, o pokazanie ich aromatu i tego, jak one wzbogacą zestaw sprawdzonych przebojów, takich jak „Emily”, „Mathuselah” czy „Sunsick”. Wszyscy zawsze czekają na „Sunsick”, bo to moment, kiedy John Bradon lubi zagrać swoją solówkę na trąbce w tłumie, czy jak tego wieczora, niesiony przez tłum, kiedy Charlene Kaye śpiewała – „Oh, don’t be scared/But it’s a harder kind of fear (Hold on tight) You best hold on or else you’re in it”.

(zdjęcie: Myk Snider)
Oto prawdziwie rockowy akt, w końcu są przecież zespołem rockowym! Tak właśnie, definiując ich brzmienie, lubi o swoim zespole mówić Ellis. Najbardziej jednak lubi chyba przekraczać gatunki muzyczne, za pomocą których próbuje się zaszufladkować ich twórczość. I generalnie zgadza się na indie rock, chamber pop czy alt classical. Barok pop jednak odpada! W ten piątkowy wieczór byli zdecydowanie rockowym zespołem, choć bardzo łatwo mogę sobie wyobrazić ich grających w większej sali, filharmonii z całym zapleczem orkiestrowym, bo wtedy ich muzyka miałaby zupełnie inny wymiar. Wzniosłaby się na inny poziom wrażliwości i estetyki. I to się jeszcze może stać. Jestem przekonany, że wiele dobrego wydarzy się dla San Fermin. Wielkie sceny przed nimi, a tym samym mniej okazji i okoliczności na krótką rozmowę przed koncertem.
„Just a rock band… There’s two singers, and there’s more instruments than you’d expect” (Ellis Ludwig-Leone).
Kiedy zabrzmiały pierwsze akordy „Happiness Will Ruin This Place”, muzycy zaczęli opuszczać scenę. Został tylko Allen Tate i jego głęboki, ciepły wokal, w dyskretnym, bardzo akustycznym akompaniamencie gitary i perkusji. Piosenka, która o mały włos nie znalazła się na ostatniej płycie, pięknie zamykająca album, i ten muzyczny spektakl…

(zdjęcie: Myk Snider)
San Fermin nie na długo zniknęli ze sceny, ostatecznie kończąc swój występ tytułowym utworem z drugiej płyty „Jackrabbit”. Pewnie graliby jeszcze dłużej, gdyby nie fakt, że o 13:30, już tego samego dnia (sobota) mieli grać koncert na Lollapolooza. San Fermin jest niezwykle utalentowanym kolektywem, którego członkowie, bez wysiłku nasycając powietrze całą gamą swoich dźwięków, wypełniają scenę całą gamą barw swych artystycznych osobowości. Nie ważne jakiego rozmiaru scenę. Parafrazując tytuł ostatniej płyty, „stage is the place where they belong”.
Co państwo na to?