
Sacrum Profanum 2014 – relacja
19-20/09/2014, Teatr Łaźnia Nowa / Hotel Forum, Kraków
Jak zapowiadałem, tak było. Powtórzę zatem raz jeszcze: organizatorzy tegorocznego festiwalu Sacrum Profanum przeszli samych siebie. Choć plenipotencja poczytnego portalu musicNOW! dotarła jedynie na dwa z ośmiu festiwalowych dni, to wystarczyło w zupełności by potwierdzić wszystkie tezy, które sformułowałem w poprzednim tekście dotyczącym festiwalu (Sacrum Profanum 2014 – zapowiedź festiwalu).
London Sinfonietta
(zdjęcie: Wojciech Wandzel, http://wandzelphoto.com)
Piątkowy koncert London Sinfonietty sprawił nie tylko – jak napisali na swoich stronach organizatorzy – że wszelkie wątpliwości dotyczące związków pomiędzy elektroniką i współczesną muzyką poważną zostały rozwiane. Potwierdził również, że oba te obszary posiadają nie tylko szansę na owocne kooperację, ale, że tak naprawdę wyrastają z jednego pnia i odnoszą się do tych samych wartości: eksploracyjności, bezkompromisowości i konkretności – chęci zbliżenia pomiędzy muzyką i otaczającymi ją dźwiękami, ludźmi, rzeczami. Występ łączący kompozycje tak ważne dla muzyki współczesnej jak słynny „New York Counterpoint” jednego z ojców minimalizu Steve’a Reicha z jednej strony, z drugiej zaś „afx237 v.7” Aphexa Twina pokazał, że za skrajnie innym instrumentarium stoi często ten sam zamysł artystyczny, a nawet podobne techniki budowania nastroju i linii dźwiękowej: włączanie dźwięków świata ożywionego (słynne już świerszcze w utworze „NuNu” Miry Calix!) i nieożywionego (różnorakie maszyny) w główną strukturę utworu, które dało naprawdę zniewalające efekty.
Nie tylko muzyką jednak człowiek żyje. Zarówno piątkowy, jak i sobotni wieczór podlegały znakomitej oprawie (aranżacja scen i wnętrz), wizualnej (ekrany na scenach) i logistycznej (doskonała organizacja i świetny – rzekłbym nawet serdeczny – kontakt z biurem festiwalowym; uważam, że mogę sobie pozwolić sobie na taki komentarz nie dlatego, by w przyszłym roku uzyskać akredytację, ale dlatego, że osobom z krwi i kości, które ogarniały festiwal należą się słowa doceniania!).
Wracając jednak do muzyki. Sobota okazała się zaś wydarzeniem, które zapamiętam na długo, nie tylko ze względu na jego niezaprzeczalną wartość muzyczną, ale również ze względu na surrealistyczną scenerię Hotelu Forum, w którym wszystko się rozgrywało. Wielki żelbetowy późnomodernistyczny budynek stojący we mgle gęstej niczym mleko (no cóż, jesteśmy przecież w Krakowie) przywodził na myśl konstrukcje z filmów sf z końca lat 80. (wiecie cyber punk, wielkie korporacje i postapokalipsa), do których wielu Warpowskich artystów mogłoby spokojnie robić zupełnie niezłe soundtracki. Niepokojący klimat potęgowały także wnętrza, wielkie sale opuszczone przez dawnych gości, korytarze i szatnie. Mimo tłumu ludzi, które oblegały wszystkie pomieszczenia dreszcz przebiegał po plecach.
(zdjęcie: Wojciech Wandzel, http://wandzelphoto.com)
Battles
No cóż, występ tej grupy wydawał mi się potencjalnie najbardziej obiecującym ze wszystkich (może poza Autechre) tego wieczora. Wyobrażałem sobie tę energię, która bije ze sceny, te nieokiełznane, podane jednak z matematyczną precyzją nakładające się równomiernie ściany wysokich dźwięków gitar i szalonych bębnów. Miało to być spełnienie snu o muzyce surrealistycznej, koncepcyjnej, ale i dynamicznej zarazem, ostrej. Niestety, choć przykro mi to stwierdzić, Battles nieco mnie zawiedli, okrojony trzyosobowy skład tracił wiele w stosunku do nagrań studyjnych, które nie dość, że porażają precyzją i koncepcyjną oryginalnością (połączenie math rocka, jazzowej psychodelii i funkowego groove), to stanowią do tego zamknięte piosenkowe całości, które znakomicie wpadają w ucho. Na żywo wypadło to jednak dość sucho – doprowadzona do przesady rytmika, ciągłe pętle, mało zwrotów.

(zdjęcie: Michał Ramus, Ramusphotography)
Darkstar
Podobny grzech dotyczy moim zdaniem występu Darkstar – ociężałość i brak dynamiki. Oniryczne pasaże i zwichrowane melodie, podczas występu na żywo zastąpił DJ-ski set, który w niczym nie przypominał pięknych fragmentów „Armonica” czy „A Day’s Pay For A Day’s Work”. Ciężkie basy, trzeszczące sample, motoryczne, niczym z jakichś pradawnych rytuałów, beaty wykorzystane zostały, by przedstawić nam dość monotonny, pozbawiony zwrotów akcji i dramaturgii budującej odrealniony klimat ich nagrań, spektakl. Nie chciałbym zostać jednak źle zrozumiany – zarówno Battles, jak i Darkstar dały ciekawe i poprawne koncerty, jednak ani jeden, ani drugi zespół nie pokusił się o prawdziwe uderzenie w publikę swoim repertuarem.

(zdjęcie: Michał Ramus, Ramusphotography)
LFO
Jak pisałem w poprzednim tekście LFO to klasyczna już grupa, której początki sięgają lat 80. a zatem mitycznej epoki rave i techno. Nie pomyliłem się. Występ Low Frequency Oscillator na Sacrum Profanum miał w sobie niewątpliwie coś z tamtych imprez i tamtego klimatu, który w Polsce można było poznać jedynie szczątkowo… Nie był to jednak prosty powrót do brzmień rodem z Detroit lat 80. – choć wśród zagranych kawałków były również klasyki z początków działalności w Warpie – ale próba ich nowej, może nieco dubstepowej aranżacji. Cięte, motoryczne, płaskie beaty wyrzucone na powierzchnię, brak wyraźnego tła muzycznego, bezkompromisowa prostota. Wiele dźwięków przypominało nieco maszynowe piski i trzaski, które mogłyby wydawać roboty fabryczne lub klatki przesuwanej taśmy filmowej. Był w tym jakiś postmodernistyczny powiew świeżości wyzyskanej przecież z samych początków świętującej swe urodziny wytwórni.

(zdjęcie: Michał Ramus, Ramusphotography)
Autechre
Niewątpliwie występ w całkowitych ciemnościach to coś magicznego. Tak, określenie czarna magia zdaje się tu znakomicie pasować, szczególnie, że muzyka Autechre i przestrzenie Hotelu Forum, w których wszyscy potykali się, wpadali na siebie, stawali jedną masą, wydają się dla siebie stworzone. Zarówno muzyka, jak i przestrzeń miały w sobie konkret, który powodował, że całość występu, w której w ten sposób uczestniczyła również publiczność, stanowiła proces budowania dźwiękowej rzeźby – połamanych, pozlepianych struktur, nakładających się i deformujących bezustannie nawzajem ciężkich i grubaśnych nut. Znając jednak ich ostatnią EP-kę „L-event” można się było spodziewać, że Autechre w całości podporządkują swój występ fascynacjom musique concrète, nie przypominając nic z kultowych początków („Amber” czy „Incunabula”), tracąc w ten sposób sporo lekkości i niepokojącego klimatu na rzecz precyzji i zabawy w bezustanne modulowanie dźwięków.
Hudson Mohawke
Z całą pewnością, wieńczący wieczór (a właściwie poranek) występ tego wykonawcy sprawił, że nawet najwięksi ponuracy (łącznie ze mną) musieli ruszyć nóżką. Hudson Mohawke – mistrz eklektyzmu i wszelakich kolaży nie zawiódł. Jego występ można by porównać do koncertu Jamesa Brown’ea na Ibizie podczas imprezy house – funkowy przytup, jungle’owe beaty i bezustanne wolty (którymi mógłby obdzielić zarówno Battles, jak i Darkstar) sprawiły, że publika szalała. Szybkie i mocne beaty graniczyły tu z soulowymi chórkami czy techno rodem z undergroundowego berlińskiego klubu. Zgrabne przejścia pomiędzy fragmentami mixu zapewniały zabawę bez zgrzytów, i mimo że był to z pewnością najbardziej przystępny dla szerszej publiki występ, wspominał go będę miło jeszcze przez parę ładnych chwil.
Ogólne wrażenia z festiwalu: znakomity, mimo pewnych braków repertuarowych podczas koncertu Warp 25, przyznaję raz jeszcze – chylę czoła przed organizatorami, bo udało im się stworzyć wydarzenie, które – jeśli idzie o zebranych w jednym miejscu muzyków, iście eksperymentalny (!) repertuar, wybraną do tego celu przestrzeń i znakomitą organizację, nigdy się już nie powtórzy!
Co państwo na to?