Sacrum Profanum 2012: Sigur Rós
16.09.2012 Hala Ocynowni, Kraków
Zacznę wspomnieniem dotyczącym wieczoru 7 lipca 2006, które do dziś stawia na baczność owłosienie moich ramion, na plecach wywołuje zaś przyjemny dreszcz przypominający jak niesamowity był to czas. Na dużej scenie Heineken Open’er zgasły prawie wszystkie światła a lekko zdezorientowani ludzie zaczęli krążyć to tu, to tam, popijać piwo, podśpiewywać i gwizdać w oczekiwaniu na koncert Islandczyków, którego spodziewali się lada chwila. Nastrój rozprężenia a nawet lekkiego znudzenia przerwały pierwsze leciutkie pociągnięcia smyczka po strunach skrzypiec i pierwsze delikatne dźwięki gitary w utworze Takk, nastrojowej i półsennej kompozycji stworzonej dla tego wieczoru. Takk narastała z każdą chwilą, tworząc miejsce dla następnego utworu, w który przechodziła niezauważalnie i płynnie – Glósóli. Nigdy nie zapomnę tego widoku: dookoła czerń nocy, cały zespół początkowo ukryty w mroku, z każdym dźwiękiem wynurzał się z ciemności wśród pojedynczych słabych światełek dekoracji; pośrodku zaś, niczym Kronos oparty o swą kosę stał Jón Þór Birgisson – wychudła postać z pochylona głową, ekstatycznie kołysząca się w rytm magicznych dźwięków wydobywanych smyczkiem ze swej gitary. Jej niespotykany dźwięk świdrował w uszach, przykuwał, roznosił się echem po całym terenie festiwalu. Nawet Ci co dotąd stali, wpadli w jakiś rodzaj transu, zaczęli powoli, jakby lekko odurzeni, siadać na murawie lotniska, mimowolnie stawali się bohaterami spektaklu, w który wciągnął ich Sigur Rós.
Mimo lat, czar wcale nie prysł. Koncertu w Hali Ocynowni znajdującej się na terenie rozległego miasta-kombinatu Nowej Huty oczekiwałem z niekłamaną niecierpliwością, co i raz wracając myślą do tamtego lipcowego wieczoru. Zaproszenie Sigur Rós do tej industrialnej przestrzeni przez organizatorów Festiwalu Sacrum/Profanum było oczywiście znakomitym pomysłem – ich przepełniona melancholią i marzycielskim oddaniem dla rzeczywistości zapomnianej, oddalonej i przemijającej, twórczość pozwoliła na chwilę znów ożyć miejscu, które niegdyś pewnie tętniło życiem.
Sigur Rós to niewątpliwie perfekcjoniści – ich twórczość stoi albo pod znakiem szczęśliwego przypadku, który nie pozwala im zbłądzić przy tworzeniu struktur ich kompozycji, albo jest po prostu dopracowana w każdym najdrobniejszym calu, okupiona nieziemską pracą. Jednych to nudzi, wręcz obraża ich smak wyczulony na przesadne, niegodne rockmana szlifowanie każdej frazy – mam tu na myśli kolegę P.Sz., który, choć sam już dawno zarzucił wszelką działalność muzyczną, lubi prawić morały w stylu: „brak im jaj”. Innych zaś przyprawia o emocjonalną burzę, która wcale nie musi objawiać się niczym więcej poza gęsią skórką (o której była mowa na początku). Wszystko, co najważniejsze, dzieje się przecież w środku – to w końcu muzyka zimnych fiordów i małomównych wyspiarzy. Widać do tych ostatnich należę i ja, gdyż Sigur Rós za każdym razem przenosi mnie w miejsca, które na co dzień dostępne są jedynie mojej nieświadomości.
Wróćmy jednak do perfekcji – Sigur Rós to grupa, która buduje swą potęgę na kontrastach, gra przeciwieństwami, łączy skłócone żywioły w sposób tak harmonijny, że czasem trudno w to uwierzyć. Weźmy tylko otwierający koncert Í gær – zagrany na początku, stanowi świetne, efektowne wejście łączące przestrzenny spokój dzwoneczków i smyczków z ostrym, postrockowym uderzeniem gitar i perkusji następującym chwilę potem. To samo w E-bow czy Popplagið – każdy z nich jest w ten sposób również doskonałym popisem możliwości zespołu i tej niejednoznacznej, nieco igrającej z naszymi odczuciami barwy – pomiędzy trzeszczącym przesterowanym, zimnym charakterem sekcji elektrycznej a uspokajającym brzmieniem syntezatorów i skrzypiec.
Posługując się tym zabiegiem, od pierwszych nut, nie odzywając się ani jednym słówkiem, Islandczycy zjednoczyli się z nieco oszołomioną publicznością. Zafundowali jej introwertyczną podróż w głąb samego siebie, tworząc za pomocą delikatnych i zwiewnych dźwięków skrzypiec przytulny, nieco nierealny, ale ciepły klimat, w który od czasu do czasu wkraczał jakby z oddali i nieśmiało zawodzący, lekko hipnotyzujący wokal Birgissona. Nie ma wątpliwości zasłużyli na owacje. Już w drugiej zagranej kompozycji Vaka – piękno onirycznych nut zlewające się z jego głosem, pozwoliło mi oddać się marzeniom na jawie – muzyka Sigur Rós ma w sobie coś takiego, co pozwala zagłębić się w sobie, „wrócić do siebie”, słuchać i cofać się słuchając coraz dalej wstecz – ciągle ku sobie, w głąb, ku najwcześniejszym ze wspomnień. Może to jest właśnie ten niesamowity czar, który porwał już wielu mających w sobie choć odrobinę z dziecięcych fantasmagorii: ta muzyka pozwala na freudowski regres do „id”, godzi nas na chwilę ze światem i samym sobą, zanurza w odmętach pamięci, co być może tłumaczy „osłupienie” słuchaczy, które również w nowohuckiej hali ewidentnie miało miejsce. Jakbyśmy dopiero po chwili zdawali sobie sprawę, że utwór się właśnie zakończył i należy już klaskać.
W twórczości Sigur Rós jest więc coś pierwotnego, jakby sprzed czasu, kiedy to dopiero ktoś myślał nad formowaniem gór, fiordów i dymiących przepaści „kraju lodu”, kiedy śpiewał przedwieczną pieśń stworzenia, którą potem przekazał ludziom. Maksymalne skupienie na wykonywanej kompozycji, niesztampowe techniki gry np. uderzanie pałeczkami w struny gitary czy gra smyczkiem na tejże, które można było obserwować podczas koncertu, podobne są ekstatycznym szamańskim technikom zaklinania duchów przodków. Nadają one muzyce Islandczyków znamię sakralności, jakby byli oni jedynie medium, przez które przemawiają do nas zapomniane chtoniczne bóstwa, za pomocą baśniowych dźwięków pozytywki (Í gær) poruszając w naszej pamięci miejsca, które przechowują pamięć o czasie, w którym człowiek bliższy był pierwotnej ziemi, nie spoglądał jeszcze tak zuchwale ku niebu. Matko nasza, któras jest na ziemi,/święć się imię Twoje,/bądź wola twoja/w nas, jako jest w Tobie śpiewali przecież w utworze Hún Jörđ w początkach swej kariery.
Stojąc tam w Hali Ocynowni pośród tych wszystkich ludzi, bardzo skupiony na przygotowaniu do napisania tego tekstu, byłem jednak gdzieś indziej. Sigur Rós kończyli trzy razy – raz Ekki Múkk z ostatniej płyty Valtari, potem zaś Glósóli, na końcu zaś potężniejącą z każdym dźwiękiem Popplagið. Za każdym razem koniec był lepszy. Popplagið rzeczywiście przeniosła mnie tam, gdzie jeszcze kilka godzin wcześniej szukałem spokoju i ucieczki przed cywilizacją. Birgisson śpiewał, wznosił swój falset miarowo, coraz bardziej i bardziej, a ja jechałem na południe od Krakowa, za sobą zostawiałem domy, ulice, ludzi, przed sobą zaś miałem coraz większe masywy górskie, moją Islandię – Beskidy, Gorce, Tatry. Oddalałem się od ludzi, zbliżałem zaś ku starszym niż mój rodzaj dumnym zielonym przestrzeniom. Perkusja waliła marszowy rytm, gitara szarpana, jak gdyby była żywym stworzeniem, które piszczy, gdy odbierane jest mu życie, bezlitośnie rzęziła, a ja jechałem, coraz dalej, byłem sam, a wszystko poza mną to tylko sen: Kraków, podróż ku szczytom gór, tłumy w autobusie wokół mnie, na dworze ciemność, gościnna ciemność, gestrisni myrkur…
Co państwo na to?