Co pokolenie naszych rodziców sądzi o Open’erze?
Open'er Festival, 05/07/2018
Próbowaliście kiedyś zabrać swoich rodziców na festiwal? Po całkiem udanym wyjściu z moimi na Nicka Cave’a na jesieni, postanowiłam namówić ojca na polskiego giganta festiwali, czyli Open’era. Udało mi się przekonać go do pójścia na raptem jeden dzień, ale to zawsze jakiś sukces.
Zacznijmy od tego, że najpierw załamał się faktem, że na miejsce nie może wnieść swojej lustrzanki. Potem tym, że jedzie samochodem, a nie wiedział, że na polu degustuje się alkohol. Ostatecznie dowiedziałam się jednak pierwszej ciekawej rzeczy – w Babich Dołach mój tato miał być 35 lat temu na 20 miesięcy w ramach wojskowego przydziału-kary, bo Gdynia jest dość daleko od jego rodzinnej Warszawy. Wymigał się jednak ze sprawy, wygrywając konkurs na najszybciej i najlepiej wyczyszczoną maskę przeciwgazową (po prostu podłożył nową i jakoś nikt się nie połapał).
Tak czy inaczej 5 lipca mój ojciec po raz pierwszy przekroczył bramy Open’era i mimo wcześniejszego narzekania, od razu widziałam, że jest dość zafascynowany tym spędem. Zanim poszłam pod jakąkolwiek scenę, musiałam się najpierw ogarnąć, ale on nie dał się zatrzymać i popędził na Organka. A potem na kolejne koncerty. Na koniec był nawet nieco zawiedziony, że musi iść do domu, ale przynajmniej podzielił się swoimi wrażeniami.
“Pierwszy raz byłem na tego typu festiwalu, miałem wrażenie, że ktoś wprowadził mnie do wielkiego pałacu muzyki (i nie tylko). W każdym pokoju grała inna muzyka, a dodatkowo grajkowie w pokojach też się zmieniali. Na korytarzach można było coś zjeść i wypić od 0% do 45%, a wybór był większy niż muzyczny. Ludzie, którzy wypełniali te pokoje i korytarze, byli bardzo różni i fantastycznie kolorowi i to oni robili atmosferę. Był tam tęczowy jednorożec, człowiek czołg, różowa pantera, człowiek w garniaku Batmana, Spiderman, a z drugiej strony było wiele osób z małymi dziećmi (od trzech miesięcy jak mój wnuk), osoby o kulach z protezami, na wózkach inwalidzkich, ludzie z kończynami w gipsie lub ortezach. Krótko mówiąc, byli wszyscy, nie widziałem tylko Jarka” – napisał mi w mailu po festiwalu. W tym miejscu pozwolę sobie dodać, że ojciec nie ma pojęcia o corocznej tradycji wrzeszczenia “Jarek” na całe gardło w każdym miejscu pola namiotowego. „Chodziło mi o mojego kolegę, który wtedy wybrał się na Warsaw Summer Jazz Days” – dodał.
Ojciec, sam posiadacz sprezentowanej mu dmuchanej wiatrem kanapy, szybko zauważył, że jest ona na festiwalu dość popularna. “Wszyscy ci ludzie siedzieli lub leżeli na czym popadnie, a głównie w canou (może to bliskość wielkiej wody)” – napisał.
Zdołaliśmy pójść na Organka (na którym mojemu ojcu niesamowicie zależało, ale ostatecznie stwierdził, że kradnie on inne utwory, zwłaszcza od Ryśka Riedla), Young Fathers (“przecież to darcie ryja” powiedział i udał się na belgijskie frytki), MØ, Davida Byrne’a i Depeche Mode (“to zupełnie nie moja bajka, takie disco”).
Największe wrażenie, o dziwo dla mnie, zrobił na nim wspomniany Byrne, którego nazwał misiem, bo Byrne brzmiało mu podobnie do “bear”. “Moje muzyczne odkrycie i jednocześnie numer jeden tego dnia to Misio ze swoimi klonami Prince’a i Grace Jones, którzy przygrywali mu na instrumentach. Misio i jego klony byli kompletni, oryginalni. Misio miał też bose stopy, które pozwalały czuć i przejmować energię publiki” – opisał występ lidera Talking Heads.
“Organek bardzo się starał, a Depeche Mode siali wiatr, który poruszał wysokie trawy Babich Dołów” – dodał. Pytacie jaki wiatr, jakie wysokie trawy. Otóż ludzie machali energicznie rękami, co pokazano na telebimie. Ojcu wydało się to ciut totalitarne.
Tacie przypadła też do gustu MØ, która według niego nieźle wyrażała emocje głosem, chociaż ewidentnie przyjechała, jego zdaniem, “z duńskiej stodoły”. “Była też wesoła Dunka, wesoła, bo zobaczyła dużo drzew. Carolina z Danii tak reaguje na widok drzew i lasów, jak Grażyna na widok palm i oaz. Szkoda mi było tej sympatycznej Dunki, bo miałem wrażenie, że chciała się bawić z ludźmi pod sceną, a oni mieli ręce zajęte smartfonami” – napisał.
W opisie Open’era nie obyłoby się jednak bez jedynego słusznego sentymentu za tym co naprawdę dobre. “A na koniec moje muzyczne skojarzenie z lotniskiem i czasem, kiedy tu mogłem być te 35 lat temu, to zespół Pink Floyd i ich nagranie z albumu “The Wall” z nadlatującym helikopterem, ale to grane już było na innym lotnisku…” – podsumował.
I znowu. Z Pink Floyd nie wygrasz.
Zdjęcie w tekście: Utwór zależny od „Relaxing in front of the Open’er Tent Stage” (https://www.flickr.com/photos/y0g1/9231224269/) © 2013 Michał Bielecki, CC BY-SA 2.0, oraz Autoportretu autorstwa Tomka Nowosielskiego; opublikowane na licencji CC BY-SA 2.0.
Co państwo na to?