
Pitchfork Music Festival: Wild Beasts
18/07/2014, Lincoln Hall, Chicago
„There’s a beauty out there you just gotta know where…” Gdzie? Na pewno 18 lipca 2014 roku piękno odnaleźć można było w Lincoln Hall na koncercie Wild Beasts w ramach odbywającego się w Chicago Pitchfork Music Festival. Jak co roku, począwszy od 2006 roku, przez trzy lipcowe dni w Union Park, podczas ważnego międzynarodowego festiwalu można usłyszeć ponad 40 zespołów, które kreują dziś nowe oblicze muzyki. Dla wielu młodych grup, którym udaje się znaleźć w festiwalowym line-upie, to z pewnością ogromne wyróżnienie. Muzyczne święto internetowego portalu Pitchfork jest także jednym z najważniejszych wydarzeń kulturalnych na chicagowskiej mapie muzycznej, mniej komercyjne niż Lollapalooza, choć równie popularne. Bilety rozchodzą się błyskawicznie, zwłaszcza, że zarówno cena, jak i lista gości są zachęcające. Oba czynniki zapewniają znakomitą atmosferę podczas występów.
Dodatkową atrakcją są tzw. aftershows (choć tak naprawdę w tym przypadku piszemy o before show) zespołów festiwalowych, które odbywają się w znanych dla fanów muzyki alternatywnej chicagowskich klubach. Wild Beasts późną, piątkową nocą zawitali do Lincoln Hall. Dosłownie weszli głównym wejściem. OK, nie stali w kolejce, ciągle jednak było to miłe zaskoczenie dla poszukiwaczy piękna, którzy karnie czekali w kolejce po pieczątkę.
Niestety w Stanach Wild Beasts nie zaliczają się do gwiazd. Ciężko przewidzieć czy „Present Tense” to zmieni. Jeśli jednak tak się stanie, to te półtorej godziny na scenie Lincoll Hall mogą okazać się bezcennym wspomnieniem. Pozwolę sobie zaryzykować stwierdzenie, że nie tylko w moim odczuciu, występy na małych scenach należą do tych najlepszych, godnych zapamiętania i bardzo osobistych. Nieduża scena w historycznym budynku na 2424 Lincoln Avenue jest jednym z najlepszych miejsc koncertowych w Wietrznym Mieście. Jest to zatem najbardziej odpowiednie miejsce, by w końcu zobaczyć Dzikie Bestie w akcji.
Marcinie, według mnie wszystko tego wieczoru było spójne (rzekome niespójności w relacji z Opener Festival 2014 – klik!). Skromną scenę, bez żadnej dekoracji czy najmniejszego choćby plakatu, ozdabiały tylko światła i niezwykły falset Haydena Thorpe’a. Guzik koszuli dopięty pod samą szyją, elegancko uczesane włosy i sceniczna prezencja nie budziły wątpliwości co do tego, kto jest liderem zespołu. Jednakże Wild Beasts nie brzmiałby tak samo bez głębokiego, zmysłowego wokalnego wsparcia Toma Fleminga. Po lewej na gitarze i klawiszach Ben Little, a na tyłach perkusista Chris Talbot. Mistrzowsko zaczęli od ostatniego singla „Mecca”, szybko przemieniając przestrzeń wokół w tytułowe, wyśpiewane sweet spot, okraszone nadmiarem elektronicznych syntezatorowych efektów, które tak znacząco wpłynęły na brzmienie ostatniej płyty. Jeszcze bardziej słychać to w zajmującym „Daughters” czy „Nature Boy”. Repertuar z „Present Tense” zdecydowanie zdominował wieczór. To zrozumiałe, jednakże nowy materiał, pomimo cięższych, bardziej ponurych syntezatorów, doskonale kontrastuje ze sprawdzonymi przebojami z poprzednich albumów, takich jak „The Devil’s Crayon”, „Hooting & Howling” i „Bed Of Nails”, którą w osobistych podsumowaniach uważam za jedną z najlepszych piosenek tej dekady. Moja radość była równie wielka, jak i publiczności, która wciąż nie przestawała śpiewać z Thorpem i Flemingiem. Ci, oczarowani reakcją fanów, nie nadążali wręcz z podziękowaniami.
Niespodziewanie dla wszystkich czekających na „Wanderlust” zespół zakończył występ bez tego przeboju. Jednak po krótkiej przerwie dla wszystkich chcących usłyszeć jeden z najgłośniejszych w tym roku wersów „Don’t confuse me with someone who gives a fuck” Wild Beasts wyszli na scenę raz jeszcze. Jednakże kulminacyjnym punktem nocy był niewątpliwie „All The Kings Men” brawurowo wykonany przez Toma Fleming’a z dziko wykrzykiwanym – „Watch me! Watch me!”. Na bis, który zakończył definitywnie koncert zagrali, najdłuższy w dyskografii Wild Beatsts, utwór End Comes Too Soon. Niewątpliwie to świetny kawałek na koniec, szczególnie taki, który przyszedł nazbyt prędko. Wild Beasts próbowali ten koniec jednak przeciągać, bo jak powiedzieli kiedyś w wywiadzie, utwór ten może trwać od 7 do 70 minut. Ktoś jednak musiał wyłączyć klawisze, musieli odstawić gitary, udać się na krótki odpoczynek, by kilka godzin później znowu dać z siebie wszystko na jednej ze scen festiwalu. Nie mam wątpliwości, że dali radę, bo Wild Beasts zdecydowanie prezentują się w najlepszej formie, zaś „Present Tense” to jeden z najlepszych albumów tego roku i to jest prosta, piękna prawda.
Co państwo na to?