Pierwszy koncert po pandemii – Måneskin
19/08/2021 Open'er Park, Gdynia
Czekałam na ten moment od lutego 2020 roku. Przed pandemią zdarzały się tygodnie, w których byłam na kilku koncertach, minimum kilku w miesiącu. A w czasie pandemii – zero. Moim pierwszym pełnowymiarowym koncertem od ponad półtora roku był występ zespołu Måneskin, co dla mnie miało niemalże symboliczny wymiar. Po pierwsze jestem wielką fanką Eurowizji, o czym miałam okazję już pisać na musicNOW!, a po drugie to zwycięzcy, w dodatku z Włoch, które na początku pandemii stały się tragicznym przykładem tego, jakie żniwo może zebrać koronawirus.
Ale koniec patosu. Poszłam w końcu na koncert. I było to bardzo wyzwalające doświadczenie.
Koncert pandemiczny – kwestie formalne
Na początek jednak o technikaliach wydarzenia, które odbyło się przecież w trakcie trwającej jeszcze pandemii. Bilety były podzielone na dwie kategorie – dla zaszczepionych oraz niezaszczepionych. Jako osoba (dla mnie sprawa oczywista) zaszczepiona, skorzystałam z tej pierwszej kategorii, aby mieć pewność, że znajdę się na koncercie (w końcu obostrzenia potrafią się zmieniać z dnia na dzień). Poza tym było dla mnie dość interesującą kwestią, jak zweryfikują mój status przed wejściem. Spodziewam się bowiem, że coraz więcej organizatorów będzie się decydowało na takie rozwiązanie – przykładowo katowicki Fest Festival otworzył swoje bramy tylko dla osób z certyfikatem.
Do wejścia na koncert potrzebna była specjalna aplikacja, w której należało zarejestrować swój bilet. Oprócz tego w dzień koncertu musiałam zadeklarować, że nie przebywam na kwarantannie, w ciągu ostatnich dni nie miałam kontaktu z osobami zakażonymi, nie miałam objawów SARS-CoV-2, takich jak wysoka gorączka czy kaszel oraz, że jestem zaszczepiona. Na koncert zabrałam swój certyfikat, który przy wejściu został sprawdzony. Czy sprawiło to, że procedury przy wejściu zajęły bardzo dużo czasu? Nie. Samo wejście na koncert trwało wyjątkowo długo, jednak raczej dlatego, że wiele osób wybrało chyba Måneskin na swój pierwszy koncert w życiu. Wskazywałaby na to demografia – w pierwszych rzędach wiele miejsc zajmowały osoby o połowę młodsze ode mnie. Nie dziwi mnie to ani trochę – w końcu nie dość, że to zespół, który rozgromił głosowanie publiczności na konkursie Eurowizji, to jeszcze w swojej istocie jest on mocno zoomerski. Mają tolerancyjne podejście, między innymi do kwestii cielesności czy seksualności, równości płci, a także nie obawiają się flirtu z popem, mimo oczywistych rockowych i glamrockowych inspiracji.
Powrót w tłum, czyli zetknięcie z lękiem
Przed koncertem obawiałam się, że mogę czuć lęk przy zetknięciu po tak długim czasie z tak dużą grupą osób. Podczas mojej wizyty w czerwcu w Schodkach nad Wisłą zrobiło mi się gorąco, kiedy zobaczyłam jak wielu ludzi tam przesiaduje. A tu nie dość, że miało być ich więcej, to ściśniętych w kupie i bez maseczek.
Na miejscu było oczywiście nieco dziwnie. Ale to uczucie ponownego bycia z innymi było wyzwalające i bardzo mi już potrzebne. Cieszyłam się z samego faktu przebywania na koncercie, z tego, że dostałam głupią opaskę na rękę, że na wejściu widzę znany z Open’era totem Maurycego Gomulickiego (określany przez openerowiczów zdecydowanie innym mianem). Zresztą organizatorzy bardzo zagrali na nostalgicznych nutach, odtwarzając na miejscu najwięcej Open’era, jak tylko się dało – budki, gadżety, elementy sceny itp. To prowokowało do wspominkowych rozmów, które również roztaczały przyjemne ciepełko w sercu, tak deficytowe w trakcie pandemii.
Natomiast błędem organizacyjnym było według mnie wyznaczenie zamkniętej strefy pod sceną, w której ustawiono ławki do siedzenia. Mogli do niej wejść tylko szczęśliwcy, którzy przybyli na teren jako pierwsi. O ile samo wydzielenie miejsca pod sceną dodatkowymi barierkami jest znaną praktyką choćby podczas Open’era (zmniejsza nacisk tłumu na przednie rzędy, a tym samym potencjał omdleń), o tyle ustawienie tam ławek, które utrudniały poruszanie się, było moim zdaniem potencjalnie niebezpieczne. Wokalista rzucający się w tłum mógł się z nimi zderzyć, a kiedy zachęcał ludzi do zrobienia tak zwanej „ścianki” (rozejścia się na dwie strony i wspólnego biegu na środek), to podejrzewam, że to właśnie ławeczki utrudniły ludziom spełnienie jego oczekiwań, a nie brak wiedzy uczestników o tym, jak to powinno wyglądać.
Trochę coverów i mega dużo talentu
Na nostalgii grali też na pewno sami muzycy z Måneskin. Setlista w dość dużej mierze składała się bowiem z coverów – mieliśmy The Killers, Franz Ferdinand, The Four Seasons (tak, słynne „Beggin’” to właśnie ich kawałek, a nie Måneskin, jak widziałam w niektórych mediach), a także Iggy’ego Popa (z którym zresztą zespół nagrał wcześniej wspólny numer). Damiano David był bardzo niepocieszony, kiedy na wspomnienie legendarnego punkowca nie usłyszał okrzyku euforii, ale trudno się dziwić, że nie każda piętnastolatka – a takie osoby wypełniały pierwsze rzędy – zna kogoś, kto szczyt sławy osiągał w latach 70. (i nie musi znać). Ja na to bym się raczej nie oburzała, za to mogę się jedynie cieszyć, że może spotkamy się na OFFie 2022, bo dzięki Måneskin trafią na muzykę Popa i nie tylko.
Wśród coverów pojawiły się też inspiracje Włochów z nieco młodszego pokolenia – Billie Eilish i Harry Styles (chociaż Damiano wspomniał, że poczuli się nieco dotknięci oskarżeniami o naśladowanie tego ostatniego). Jak już wspomniałam, Włosi nie boją się łączenia gatunków, zresztą wszyscy chyba już wyrośliśmy z tworzenia wrogich obozów z fanów poszczególnych stylistyk. Można więc mieć bardzo mocno glamrockową stylistykę nawiązującą duchem do lat 70., ale nie pozostawać z myśleniem w latach 70. i łączyć style, bawić się gatunkami i wszystko to mieszać w wyjątkowym włoskim daniu, jakim są właśnie Måneskin.
Jednak covery to nie jedyne, co zaprezentowali Damiano, Victoria, Thomas i Ethan w Parku Kolibki. Nie zabrakło własnych kompozycji, w tym najsłynniejsze „I Wanna Be Your Slave” zostało powtórzone na bis. To dla mnie jedna wada tego ogólnie idealnego w moim poczuciu koncertu. Zamiast zagrania dwa razy tego samego utworu wrzuciłabym jeszcze jeden lub dwa utwory, najlepiej w rodzimym języku zespołu. Zabrakło chociażby mojego ukochanego „L’altra dimensione”. Koncert mógłby być też nieco dłuższy – spodziewałam się, że zajmie półtorej godziny, ale skończył się po nieco ponad 60 minutach. Tu jednak myślę, że winę może ponosić nie tyle zespół, co czynnik losowy – pod koniec koncertu Damiano uszkodził sobie rękę, czym podzielił się potem z fanami na swoim Instagramie.
Jeśli kogoś sam występ na konkursie Eurowizji nie przekonał do talentu Måneskin, to koncert w Gdyni na pewno im to udowodnił. Do tego talentu, zarówno muzycznego, wokalnego, jak i scenicznego, dochodzi również ciężka praca. Show w Gdyni działał jak dobrze naoliwiona maszyna, dopracowany w każdym detalu – od spójnych strojów po dawanie przestrzeni na zaistnienie każdemu z muzyków. Nie zabrakło również spontaniczności i luzu, otwartości, a przede wszystkim – energii, która brzmi jak zupełnie wyświechtane słowo przy opisywaniu koncertów, ale tutaj naprawdę nie mogło go zabraknąć. Nieprzebrana energia to zdecydowanie ich najważniejszy znak rozpoznawczy.
Było to bardzo równe, solidne show, na które chętnie poszłabym jeszcze raz, najlepiej w wykonaniu klubowym. A jako że członkowie zespołu mają jeszcze daleko do trzydziestki, to spodziewam się, że takich okazji będzie wiele. Z tyłu głowy jednak moje niesamowicie pozytywne odczucia względem Måneskin mąci tylko nieznacznie jedna trująca myśl – czy tak nagła, błyskawiczna i gigantyczna kariera nie zrobi im krzywdy. Mam nadzieję, że nie.
zdjęcie główne: JORDYBRADA/EBU
Co państwo na to?