Open’er Festival 2014
02-05/07/2014, Gdynia
Uwaga na wstępie – proszę nie traktować tego tekstu jako regularnej relacji z tegorocznej edycji festiwalu. Poważnie. To raczej garść skrajnie subiektywnych przemyśleń na temat okołofestiwalowej rzeczywistości z perspektywy starzejącego się festiwalowego malkontenta.
Fakt, że tegoroczny line-up nie był dla mnie zupełnie oczywisty nim jeszcze postawiłem nogę na festiwalowej ziemi (tym razem pogoda dopisała, kalosze zostały w samochodzie na parkingu). Jednak kolejne ogłoszenia największych, ale w dużej mierze nieapetycznie odgrzewanych gwiazd tegorocznej edycji Open’era, nie robiły na mnie większego wrażenia. Występ Pearl Jam odpuściłem zaraz po przemowie na temat bezpieczeństwa, wzajemnego szacunku i festiwalowego BHP. Faith No More przykuli moją uwagę na nieco dłużej – doceniam kwiaciarnianą dekorację sceny, niezłą jak na starszych Panów formę, ale to ciągle tylko nieco kwadratowe odgrywanie materiału sprzed lat. Na Jacka White’a zaś nie dotarłem w ogóle – przepraszam, to nieprofesjonalne, ale miałem inne sprawy, to nie moja poetyka, może po prostu byłem głodny?
A właśnie – jedzenie! Stołeczna pandemia burgerów rozpleniła się w najlepsze również nad morzem. Budki serwujące buły z mieloną wołowiną atakowały średnio co trzy stoiska, zauważalnie zwiększyła się także liczba wystawców modowych, a to wszystko kosztem kramików stricte muzycznych. Obawiam się, że ta obserwacja dość trafnie obrazuje kierunek, w którym zmierza najmodniejszy z rodzimych festiwali. Kierunek niekoniecznie dobry, bo muzyki w tym wszystkim coraz mniej. Dużej grupie festiwalowiczów z powiedzeniem wystarczyło leniwe przewalanie się głównym, nieco odpustowym traktem – ewentualny głód muzyki zaspokajała łomocząca bez litości i sensu Red Bull Stage, gromadząc pokaźny tłumek podrygującej niezrozumiale, ładnie uczesanej młodzieży.
Afghan Whigs
Teraz dla odmiany o prawdziwych koncertach. Największe zaskoczenie oraz absolutny numer jeden to Afghan Whigs. Grali długo, intensywnie i przekonali do siebie absolutnie wszystkich ponad gatunkowymi, stylistycznymi i pokoleniowymi podziałami. Greg Dulli, frontman o aparycji podstarzałego boksera, dysponuje charyzmą w najczystszej postaci – bez mizdrzenia się do publiczności i pokracznego recytowania półpolskich półsłówek – skupiony na swojej robocie w całości składał się z piosenek. Dla pewności powtórzę, to najlepszy koncert tegorocznego festiwalu – spójny, bardzo rockowy i na swój sposób romantyczny.
Ben Howard
Następny w kolejce jest Ben Howard. Od czasów, gdy widziałem go po raz pierwszy zmieniło się niemal wszystko. Kameralnym trzyosobowy skład z instrumentarium zredukowanym do niezbędnego minimum zastąpił pokaźny szwadron żonglujących instrumentami muzyków usytuowanych na wszystkich planach sceny. Niezależnie od oprawy Ben ciągle hipnotyzuje, wyraźnie widać większą dbałość o dramaturgię koncertu jako zamkniętej całości, a nowy materiał wydaje się nieco bardziej mroczny, głębszy i bardziej intensywny, wielka szkoda, że jak dotąd ukazał się wyłącznie w wirtualnej formie.
Foals
Rozczarowali Foalsi – może są już zmęczeni festiwalowymi wojażami, może rozleniwiło ich słońce i wakacyjna temperatura, niemniej grupa konsekwentnie zaprzecza wszystkiemu co dotąd stanowiło o jej wyjątkowości. Niby dalej udają groźnych i nieobliczalnych, cóż jednak z tego, skoro wyszczerzone kły zżera próchnica, widoczna nawet z wysokości reżyserki, a instrumentalną precyzję i puls wchłaniają bezsensownie przesterowane gitary. Zamordowali nawet takie koncertowe pewniaki jak „Hummer” czy „Red Socks Pugie”. Osobiście będzie mi bardzo przykro, jeśli za pewien czas będą wjeżdżać na scenę na Harleyach.
Wild Beasts
Mam pewien problem z Wild Beasts – to nie był zły koncert, ale w występujących na scenie muzykach było coś niespójnego – apatyczna gra perkusista, teatralne gesty ponurego basmana oraz podskakujący niczym Muppet gitarzysta – w tym sensie członkowie zespołu kompletnie do siebie nie pasują. Mają jednak talent do bardzo dobrych melodii i to ratuje ten, dużo bardziej gitarowy, niż można by oczekiwać po ostatnich studyjnym albumie, koncert (o Wild Beasts na razie tyle, wersja rozszerzona w recenzji „Present Tense”, która już za moment).
Pink Freud plays Autechre
By, jak każdy gorliwy wyznawca, dopełnić religijnych obowiązków, jeden z członków naszej festiwalowej grupy, w nocy z czwartku na piątek poddał się transowemu rytuałowi, którego szamanami byli Pink Freud zmagający się z repertuarem elektronicznej legendy z wytwórni Warp – Autechre. Ja straciłem władzę nogach i chroniłem resztki sił witalnych w pozycji horyzontalnej, ale zaświadczam, pierwszy raz widziałem redaktora BB niemal tańczącego w rytm pulsujących a zarazem ostrych dźwięków granych przez Wojtka i spółkę. Niniejszym oddaję mu głos:
Podstawowa kwestia, jak oddać na żywych instrumentach matematyczne konstrukcje utworów Autechre, jak oddać analogowe i syntetyczne brzmienie duetu, jak w końcu wywołać ten sam, niepokojący, a zarazem „odprężający” klimat ich utworów, została przez nich rozwiązana znakomicie. Wysokie dźwięki saksofonu, precyzja perkusji, dudniący nieco bas i ostra, nieobliczalna trąbka … wystarczyły.
Materiał, który, jak twierdzi Wojtek Mazolewski, przygotowywali niemalże od początku istnienia zespołu, w przyszłym roku ma pojawić się w formie albumu. Wyznawcy czekają na swoje „Święte Nagranie”.
Domowe Melodie
W ostatniej chwili z line-upu wypadali Chromeo oraz The Dumplings. Tych pierwszych nie żałujemy ani trochę, ale pokaźna cześć wyjazdowej drużyny ostrzyła sobie zęby na rodzime pierożki. W ramach zastępstwa przybyły Domowe Melodie. Pani Królik z pidżamową drużyną, dalej jest przesłodka, teatralna i uśmiechnięta do granic szczękościsku – jestem prawie pewien, że by zachować względną równowagę psychiczną po takiej erupcji pozorowanej radości na backstage’u mordują pomniejsze zwierzątka futerkowe. A domowa twórczość ciąży w kierunku festiwalu piosenki aktorskiej. To nie ten festiwal.
Darkside
Bardzo ciekawy okazał się Darkside, gitarowo-elektroniczny projekt z Nowego Jorku. Niby chłopaki pochodzą z Ameryki, jednak zarówno instrumentarium, jak i klimat ich muzyki, zdominowały progresywne brzmienia rodem z Wielkiej Brytanii. Długie transowe partie gitar przypominających „Wish You Were Here” Pink Floydów czy kosmiczna elektronika przypominająca niektóre kompozycje Mike’a Oldfielda podrasowane psychodelicznymi melodiami bliższymi amerykańskiej rockowej tradycji – oto jak można by skwitować twórczość tego zespołu. Zupełnie smaczne, jednak po 30-40 minutach tej elektro-rockowej nirwany w głowie (przynajmniej mojej) pozostawała już tylko pustka, spowodowana dynamicznym, a jednak jednostajnym rytmem większości kompozycji Darkside. Ciekawe, przydałyby się tu jednak jakieś zwroty akcji.
W normalnych warunkach w tym miejscu powinno znaleźć się coś na kształt podsumowania, ale skoro już na wstępie ustaliliśmy, że nie jest to pełnoprawna relacja, to czuję się z tego obowiązku zwolniony. Uczucia dalej mam mieszane, ale tego lata jeszcze kilka wartych uwagi festiwalowych wydarzeń.
Co państwo na to?