OFF Festival 2017 – relacja instant, odcinek 2
04 - 06/08/2017, Katowice
Oto drugi odcinek pierwszego odcinka rankingu najciekawszych koncertów tegorocznego OFF Festivalu.
Koncert, który najbardziej wyleczył ból głowy: Janka Nabay & The Bubu Band
Drugi dzień festiwalu dał się we znaki potwornym upałem, który przerodził się u niektórych w nieznośny ból głowy. Postanowiłem zaleczyć go starą metodą „klin klinem”, a więc upalny dzień – upalną muzyką prosto z Sierra Leone. Janka Nabay i jego Bubu Gang, grający swoją muzykę bubu, podziałali niezawodnie jak IBubuprom. Prawie nie tańczę. Jestem z tych, którym najlepsze, co do zaoferowania ma parkiet, to syndrom sztokholmski. Pod sceną eksperymentalną zadanie było o tyle proste, że podłoga sama podrzucała mnie do góry. Gorące podziękowania dla dzikiego tabunu ludzi, który mną tańczył. (ŁS)
Najbardziej zrelaksowany koncert festiwalu: Beak>
Basista siedzący na krzesełku, niezobowiązująca atmosfera i serie tatusiowych żarciów w każdej niemal przerwie między utworami. Brakowało tylko słonecznika, który członkowie grupy mogliby leniwie podskubywać. W sensie muzycznym przekłada się to na utwory pozbawione właściwie jakiejkolwiek struktury – grupa do perfekcji opanowała modulowanie zapętlonej w nieskończoność frazy i niezobowiązującą radość grania w oderwaniu od własnego ego. Dlatego bardzo łatwo nie dostrzec, z jak dobrymi muzykami mamy do czynienia. Big Lebowski byłby z nich dumny.
Najbardziej rowerowy koncert, którego trasa przebiega przez magiczne krainy chaosu (i Kaszuby), a muzycy niczym w czwórce kolarskiej na zmianę zajmują miejsce na prowadzeniu, tworząc tunel powietrzny dla pozostałych: Łoskot
Kto oglądał kiedyś Tour de France, może sobie z łatwością wyobrazić koncert Łoskotu… no, może z tą różnicą, że tutaj prawa fizyki zostały zaburzone.(ŁS)
Najbardziej różowy koncert festiwalu: Feist
Feist i jej kiecka zrobiły prawdziwą furorę. Szczególnie druga część koncertu podniosła na nogi nawet tę publikę, która na Scenie Miasta Muzyki znalazła się całkiem przypadkowo. Okazało się, że dziewczyny z gitarami nie muszą być jedynie liryczne, ale w obrębie ich możliwości znajduje się także przekształcenie się w prawdziwe rockmanki. Różowe sukienki nie są żadną przeszkodą! (MS)
Najbardziej kosmiczny wykonawca (choć mógł to być też człowiek): Richard Dawson
Świat składa się z molekuł. Ten fakt doprowadza Richarda Dawsona do szaleństwa. Trochę to podłe, ale bardzo nas to cieszy, bo kosmita z planety Newcastle (England) szuka ujścia swojej frustracji w przepięknie popsutym folku. Podobnie jak Captain Beefheart, czy Peter Hammill – Richard Dawson dołącza do czołówki śpiewaków, którzy płynnie łączą wirtuozerię z totalnym koszmarem wykonawczym. Z resztą dokładnie to samo robi z grą na zdezelowanym akustyku. „Poor Old Horse” i następująca po nim salwa oklasków – to było najpiękniejsze kilka minut całego festiwalu. (ŁS)
Najbardziej bezkompromisowy koncert festiwalu: Shellac
Shellac robią swoje, wiedzą swoje i nie oglądają się na boki. Panowie wyszli na scenę uzbrojeni w brzuszki, zmarszczki i siwiznę, zafundowali słuchaczom iście morrissonowski monolog o samolocie jako metaforze życia, do tego zaczęli wykrzykiwać hasła typu „Jesteście gotowi na Aerosmith?”, „Przygotujcie się na Led Zeppelin!”, a w ramach koncertowej choreografii zaprezentowali synchroniczny wjazd na scenę na trzy-czte-ry (z lewej Steve, z tej drugiej lewej Bob). Słyszeliśmy wiele (jak na offowe towarzystwo) głosów oburzenia i generalnego niesmaku. Ale shellakowcy chyba darli łacha nie tyle z „klasyków rocka”, co z samych siebie. Nie wiem czy w latach 90. dopuszczali do siebie myśl, że za 20 lat będą dalej stać na scenie. Albini na przestrzeni lat zapomniał, czy pasek do gitary to bardziej pasek, czy bardziej do gitary, bębniarz trafiał w werbel już wyłącznie siłą woli i istniała uzasadniona obawa, że po kolejnym przejściu bezwładnie obsunie się ze stołeczka. Wbrew pozorom maszyna o nazwie Shellac działa perfekcyjnie, a do tego jest diabelnie precyzyjna. Dobrze, że Panowie dalej robią swoje, wiedzą swoje i nie oglądają się na boki.
Dodatkowe wyróżnienie za bycie najbardziej przyjaznym fotografom zespołem festiwalu – fosa była dostępna przez cały koncert. (ŁS/MG)
Potencjalnie najbardziej romantyczny moment Beak> / Feist
Były dwa. I Beak>, i Feist nawoływali do wchodzenia w interakcje, również te o romantycznym zabarwieniu, obce sobie osoby z publiczności. Efekt? Marny. Wiemy, że to nie był Woodstock podczas „Summer of ‘69”, ale może fajnie by było porzucić choć na chwilę tę część siebie, która każe nam się izolować w tłumie. (MP)
Akustyk najbardziej płakał jak nagłaśniał: Wrekmeister Harmonies
Harmonie w wydaniu koncertowym niewiele odstają od środkowych płyt Pink Floyd, a J.R. który tak pięknie krzyczy na ostatniej płycie, wolał tym razem udawać Nicka Cave’a. Wszystko było smutne, nawet głośniki buczały smutno. Smutno było, że zamiast odymionej otwartej sceny jak w przypadku koncertów Wolfs In The Throne Room czy Boris, przypadł im jasno oświetlony namiot sceny eksperymentalnej, ale „Some Were Saved Some Drowned” w finale potargał widownię, jak wiatr czarne kwiaty w czarnych włosach. (ŁS)
Najbardziej optymistyczny koncert festiwalu: Anna Meredith
Na Panią Meredith trafiliśmy trochę przypadkowo i do ostatniej chwili nie było pewne, czy nie porzucimy jej na rzecz strefy płynno-gastronomicznej. Szczęśliwie wszystko skończyło się dobrze, a w nagrodę otrzymaliśmy gigantyczną porcję entuzjazmu, energii i autentycznej scenicznej radości zamkniętej w arcyrytmicznych i bogato zaaranżowanych avantpopowych utworach. Album „Varmints” słuchany w domowym zaciszu zdradza tendencję do chowania się w głębokim tle, ale jego wersja koncertowa absolutnie porywa. Może to kwestia mrugających wizualizacji glutowatych kotów, wiewórek i ślimaków? (MG)
Najlepsza choreografia: Helado Negro / Mitch & Mitch
Tu wahamy się pomiędzy srebrzystymi włochatymi Tinsel Mammals, które to stworzenia bujały się po lewicy i prawicy będącego niezmiennie „young, latin & proud” Helado Negro a… nami samymi podczas koncertu Mitch & Mitch. Żebyście tylko mogli zobaczyć, jak neurotycy ze skoliozami tańczą sambę i cza czę… Swoją drogą próbowaliśmy też sprostać wokalizie ku pamięci Zbigniewa Wodeckiego, ale okazała się zwyczajnie za trudna. Przykro nam z tego powodu. (MP)
Najlepszy nowy aranż:Bitamina
Bitamina to zespół kontrowersyjny, przez niektórych porównywany do dziwacznego melanżu Happysad i Taco Hemingway z elementami Comy. Z nieprzeprowadzonego badania CBOS wynika jednak, że ci którzy tak twierdzą, są zdesperowanymi partnerami dziewczyn żądających od nich natychmiastowej budowy szałasu i sadzenia brzóz. Wydawałoby się, że tak młody zespół jak Bitamina nie potrzebuje wymyślania piosenek na nowo, jednak podczas koncertu Panowie podali je w wydaniu, którego nie sposób znaleźć na płytach. Jeszcze gorętsze bity współgrały z ukropem lejącym się z nieba wprost do rozgrzanych serc fanek w pierwszym rzędzie (które już niedługo będą mogły skorzystać ze wsparcia państwa przy zakupie mieszkania dla singli). (MS)
Zobacz zdjęcia z pierwszego, drugiego i trzeciego dnia OFF Festivalu.
Współautorzy: Martyna Plecha, Łukasz Suchy, Mon Sadowska
Co państwo na to?