Niwea
CSW, Warszawa
Nie jestem znawcą sztuki. Powiedziałbym nawet, że jestem dyletantem. Rzadko pojawiam się na wystawach, niewiele na ten temat czytam. Wojciech Bąkowski – twórca projektu NIWEA, to postać, która „rozkracza się” (określenia tego użył sam artysta podczas gali wręczenia Paszportu Polityki w 2011 roku) między wieloma dziedzinami sztuki. Muzyka jest tylko jedną z jego domen i być może, żeby lepiej zrozumieć zamysł artystyczny NIWEI, należałoby wiedzieć nieco więcej na ten temat. Tak niestety nie jest. Moja relacja jest więc tylko skromnym „wyznaniem” ignoranta…
Sobotni upalny wieczór w Warszawie. Dawny pawilon meblowy Emilia, będący obecnie siedzibą Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Jeszcze jakiś kwadrans do początku koncertu. Na murku i schodach czeka już całkiem spora grupa osób. Wśród nich dwóch osobników, z pozoru jak najbardziej zwyczajnych, rzec by można nawet, że w swojej zwyczajności najzwyczajniejszych. Stałem gdzieś obok. Jeden z nich był wyraźnie strapiony. Trochę się upił. Najwyraźniej mu to nie odpowiadało i postanowił koniecznie coś z tym zrobić. „Może jakieś ćwiczenia pomogą mi wytrzeźwieć”? Jego kompan tylko kiwnął głową. Przeszli pod pobliski przystanek autobusowy by tam ospale kręcić młynki rękoma i nogami. Nie wiem co to miało być. Azjatycki aerobik czy jakiś rodzaj tańca? Nie miałem też śmiałości spytać czy to sprawdzony sposób na eliminację procentów z krwi, ale wyglądało komicznie. Po chwili wrócili. Zadzwonił telefon. Świdrujący dzwonek. Chwila napięcia. Odebrał ten drugi, do tej pory milczący. „Halo?! „piskliwy głos, jakby na helu podniósł poziom absurdu zbyt wysoko. Sytuacja zaczęła wymykać się spod kontroli… Powstrzymując śmiech odszedłem na bok. Cóż za preludium…
A potem zrobiło się ciemno… Dwa cienie weszły na scenie. Zapalniczka. Ustawianie sprzętu. I pierwsze dźwięki „Jem Kamienie”. Kiedyś NIWEA opublikowała na swoim fanpage’u oświadczenie związane z odwołaniem koncertu. Stało tam m.in.: „Kanon Niwei jest prosty. Nasz rider wygląda jak manifest minimalizmu” (rider techniczny koncertu – wymagania artysty związane z organizacją jego występu). Myślę, że autor pomysłu organizacji tego wydarzenia właśnie w Muzeum Sztuki Nowoczesnej doskonale zrozumiał oczekiwania panów Bąkowskiego i Szczęsnego. Niewielka sala na poziomie -1 to miejsce idealnie wpisujące się w charakter ich twórczości – surowa, zimna, biało-szara kolorystyka, którą i tak oglądać można było tego wieczora nie za często. Mniej więcej 2/3 koncertu odbywało się przy zgaszonym świetle. Czasem, tylko na chwilę, zapalał się halogen oświetlający postaci ubrane na czarno. Było to zapewne nie lada wyzwanie dla fotografów. Należało szybko robić zdjęcia, zanim znów zapadnie zmrok…
W tych ciemnościach o wiele łatwiej było się zanurzyć w strumieniu świadomości Wojtka, infantylnego, lekko autystycznego chłopca. Słuchać jego opowieści, zlewu skojarzeń, lęków i dziwnych obserwacji. Toporna rzeczywistość, którą podkręcały zimne, trzeszczące i monotonne podkłady generowane przez Szczęsnego początkowo odstraszała. Potem, stopniowo, krok po kroku zacząłem iść razem z Wojtkiem. Poznawać świat, w którym żyje. Nie wiem czy go zrozumiałem. Na pewno w niego wsiąkłem. Poezja Bąkowskiego wydaje się być wielopoziomowa, za każdym razem można znajdować w niej nowe znaczenia. To nie jest lekcja polskiego, na której musimy koniecznie dojść do tego „co podmiot liryczny miał na myśli”, a potem martwić się czy właśnie o to mu chodziło. Każdy znajduje w tym pewnie coś innego. W każdym razie wszystko zostało tego wieczora podane w sposób sprzyjający dobremu odbiorowi . Najbardziej zapadły mi w pamięci otwierające występ „Jem Kamienie” i „Ksera Wiszą”, które w wersji na żywo brzmiały dużo potężniej, a także mroczne „Tło”, z którego pochodzi słynne: Wyjdzie Wojtek na dwór? Nie wyjdzie, nie ma Wojtka. Grali coś koło godziny. Może i dłużej. Nagle pik. Cisza. Dziękujemy. Znikli. Zostawili nas samych. Rozedrganych, pełnych sprzecznych emocji. Wystraszonych, zafascynowanych, potłuczonych i podrapanych. Ot tak, bez uprzedzenia.
Zrobiło się trochę gwaru, ktoś krzyczał Wyjdzie Wojtek?, ktoś Niwea!. Wrócili. Na jeden utwór. I nie był to „Miły, młody człowiek”.
Koniec? Czy aby na pewno? Razem z grupą znajomych udaliśmy się do niewielkiej knajpki, która znajduję się na tyłach MSN, żeby napić się piwa. Wśród wielu ludzi (publika naprawdę dopisała) pojawiło się dwóch kolorowych jegomości z… zielonym nakręcanym dinozaurem. Zabawka szybko zwróciła na siebie uwagę. W ruch poszły smartfony. Zapewne drepczący stwór wylądował na niejednym instagramie, facebook’owej tablicy czy youtubie. Wędrująca atrakcja after party dotarła w końcu do Wojtka Bąkowskiego otoczonego grupką ludzi również wzbudzając poruszenie. Jeden ze zgromadzonych postanowił jednak, że nie pozwoli na to by ktoś zakłócał mu jego stan upojenia alkoholowego, a tym bardziej podważał jego domniemaną zajebistość. Chwycił zabawkę i rzucił nią na drugą stronę ulicy. Po takim pokazie siły chwilowo zaniżone poczucie własnej wartości musiało wrócić do normy. Efekt był jednak taki, że w wyniku podniebnych akrobacji zakończonych upadkiem Bogu ducha winna plastikowa istota straciła odnóże i w ramach prewencji zniknęła w torbie swojego właściciela. Być może ten dinozaur już nigdy nie odważy się brylować na „salonach” i resztę swego życia spędzi w plastikowym odosobnieniu.
Czas ostudzić emocje. Z pomocą przyszła nam starsza pani, mieszkanka bloku znajdującego się obok. Wyszła na balkon z niewielką konewką i zaczęła polewać wodą ludzi stojących przed knajpą wydając przy tym krzyczano-mruczane komunikaty, że mamy sobie już iść. Chciała jakoś przepędzić to okropne, hałaśliwe warszawskie penerstwo, które zebrało się pod jej mieszkaniem.
To był wieczór dziwnych historii… Splot absurdalnych wydarzeń i opowieści. W swej specyficznej egzotyce zadziwiająco spójny. Pytam się pana, panie Bąkowski, czy pan to wszystko zaplanował
Co państwo na to?