
Nick Cave
06/05/2015, Friedrichstadt Palast, Berlin
Nick Cave rzadko odwiedza nasz piękny kraj (ostatnio zdarzyło się to na festiwalu Open’er w 2013 roku), dlatego też przy zapowiedzi kolejnej trasy, tym razem solowej, zaplanowałam wycieczkę na zachód. Konkretnie – do Berlina, gdzie Cave miał zaprezentować swój show w Friedrichstadt Palast.
Koncert był siedziany, w założeniu kameralny, mający zwiększyć poczucie intymnego kontaktu z artystą. Jeden z największych w Europie teatrów wodewilowych wypełnił się po brzegi (trudno się dziwić – bilety zniknęły pierwszego dnia sprzedaży). Widowisko rozpoczęło się, jak przystało na teatr, po trzech dzwonkach, punktualnie i bez supportu.
Mimo że w założeniu była to trasa solowa, można by ją właściwie spokojnie nazwać Nick Cave i trochę The Bad Seeds. Wokaliście towarzyszyli Warren Ellis, Martyn P. Casey, Barry Adamson i Thomas Wydler, znani z flagowego projektu artysty. Utwory też były raczej przeplatane tymi znanymi z innej działalności niż granie w złych ziarnach. Główną różnicą było to, że zamiast agresywnego, wypchanego po brzegi, buchającą charyzmatyczną energią muzyków (nie ukrywajmy – głównie Nicka i Warrena), koncertu The Bad Seeds widzowie dostali spokojne, stonowane, pretendujące do eklektycznego wydarzenia show. W tym wysmakowanym klimacie sam Cave chyba nie do końca się odnajdywał.
Od początku było widać, że muzyk nie czuje się na teatralnej scenie, oddalony od publiczności, z którą lubi łapać kontakt (bardzo bezpośredni), jak ryba w wodzie. Jego ruchy przypominające nieco przerośniętego świerszcza w tym otoczeniu wyglądały groteskowo, a energia sceniczna nie miała którędy ulecieć. Nick ratował się wycieczkami pomiędzy miękkie teatralne fotele, bądź kąśliwymi i zabawnymi uwagami, ale widać było, że to nie do końca jego bajka. Tym bardziej, że publiczność nie dawała się wciągać w interakcję. Bardzo ozięble przyjmowała nawet odwołania do Niemiec, takie jak wspomnienie o Blixie Bargeldzie, czy o tym, że „The Mercy Seat” zostało napisane w Kreuzbergu (chociaż to drugie spotkało się z większymi brawami, prawdopodobnie dlatego, że duża ilość fanów Nicka nie wie, kim jest Bargeld – a szkoda). W jeszcze większe zażenowanie wprowadziła Nicka fanka, która wbiegła na scenę z kwiatami. Po niej na podobny pomysł, ale już bez kwiatów, wpadła kolejna. Nikt was nie zapraszał? Nie róbcie tego. Dobra rada na przyszłość.
O ile można się przyczepić do tłumionej charyzmy Nicka i niezręcznej sytuacji, to nie można wiele złego powiedzieć o muzyce. Setlista była miażdżącą mieszanką hitów takich jak „The Weeping Song”, „Red Right Hand”, „The Ship Song”, „From Her to Eternity”, „Into My Arms”, „Tupelo”, czy „The Mercy Seat”. Cave zaskoczył publiczność kilkoma smaczkami w stylu wczesnego „Up Jumped the Devil” (które sam skomentował jako generyczny utwór o diable), czy coverem „Avalanche” Leonarda Cohena, ale poza tym zestaw utworów nieznacznie różnił się od tras The Bad Seeds. Jest to minus dla wiernych fanów, którzy po koncercie solowym mogli by się spodziewać większej ilości rzadziej słyszanych kompozycji, nie zaś po raz kolejny słuchać tego samego. Sytuację ratowały nowe aranżacje. „The Mercy Seat” wykonane tylko przy akompaniamencie pianina, dużo wolniej i spokojniej było niewątpliwie powiewem świeżości, podobnie jak nieco bardziej rozbudowane „Red Right Hand” – byłam zaskoczona, że swoją mocą nie zmiotło Palast z ziemi, ale przynajmniej udało się przewrócić dzwony rurowe, co wywołało szok nawet u samych muzyków.
Ze względu na chęć utrzymania teatralnego, wykwintnego klimatu dobrano większość mniej energicznych utworów, za to bardziej romantycznych i nostalgicznych, przy których Nick mógł smutno zawodzić siedząc przy klawiszach. Swojej energii i widowiskowości nie straciły hity takie jak „Tupelo”, czy „The Weeping Song” (chociaż można przyczepić się do zbyt mocno nagłośnionej perkusji), ale dla fanów przede wszystkim scenicznej dzikości The Bad Seeds nie było tutaj wielu elementów. Dzięki temu wydarzenie odróżniało się nieco od tego, co mogliśmy zobaczyć podczas trasy dwa lata temu, pokazywało tę nieco bardziej spokojną naturę romantycznego Nicka, mniej Nicka szalonego pastora-opowiadacza. To jednak wciąż było nieco za mało, żeby uznać tę trasę za świeżą i rewolucyjną.
Podsumowując był to koncert na bardzo wysokim poziomie muzycznym, równy i pełen napięcia (czego dowodził wyjątkowo długi bis, przez który publiczność cały czas stała po wcześniejszej owacji). Zabrakło jednak elementu szaleńczej energii, swego rodzaju katharsis, którego doświadczałam podczas poprzednich koncertów The Bad Seeds. Może to wpływ trudności w kontakcie z publicznością, może oklepanego materiału, może teatralnych okoliczności, a może słuchaczy. Podejrzewam, że to jednak kombinacja tych wszystkich elementów, Nickowi i kolegom z Ziaren polecam zaś ruszenie w trasę jak najszybciej. Porwanie niezadowolonych znaną energią i przypomnienie, że nie są jeszcze do końca zestarzałymi panami, którzy potrafią tylko siedzieć za instrumentem bądź niezręcznie poruszać się po scenie. Nawet w Berlinie pokazali, że są do tego zdolni – widać było jak Warrena rwie z krzesła, a Nick co jakiś czas podnosił się, aby dać pokaz swoich scenicznych umiejętności. Zgniotła to niestety poważna atmosfera, która z jednej strony dawała poczucia obcowania ze sztuką wysoką, zaś z drugiej odebrała czystą przyjemność zatracenia się przez koncertowe szaleństwo.
Co państwo na to?