Michał Jacaszek
Skromność oraz profesjonalizm – oto słowa, w których najprędzej można podsumować postać Michała Jacaszka, znakomitego eksperymentatora, a zarazem mistycznie i magicznie wyczulonego poetę dźwięku. Skromność to cecha profesjonalisty, który bardziej niż o modny (w różnych znaczeniach tego słowa) image, dba o jakość nagrywanego i prezentowanego materiału. Średniego wzrostu, szczupły, w kaszkiecie i z dość niewyraźną miną, Jacaszek robi wrażenie człowieka, który chciałby jak najszybciej przejść do rzeczy by nie patrzeć w oczy publiki zgromadzonej w klubie. Zająć się swoją „robotą”, nie ociągać się, przejść do rzeczy. Dlatego też, po krótkim i nieśmiałym wprowadzeniu, przechodzi… I tu zgrzyt: problemy z akustyką. Nie chodzi już nawet o to, że główna sala Powiększenia (skądinąd zupełnie przyjemna w kontekście imprezowym) posiada nieszczególne własności akustyczne – nakładające się dźwięki, pogłosy itd., po prostu początek występu okraszony był kilkoma drobnymi sprzężeniami oraz jednym tak potężnym, że trudno było nie poczuć tego w zębach. W przypadku repertuaru tak minimalistycznego w formie, kontemplacyjnego i wysmakowanego, wszelkie niepożądane efekty zaburzają odbiór i fałszują misternie, od pierwszej nuty budowany klimat.
Tyle początek, dalej było już tylko lepiej. Z każdą chwilą wspomniany nastrój udzielał się coraz bardziej publice zgromadzonej w zaciemnionej sali. Zasłuchany, mimo że koncert trwał jedynie 50 minut, zupełnie straciłem poczucie czasu. Twórczość Michała Jacaszka stanowi fenomen, który wydaje się konsekwentną aż do przesady realizacją idei „muzyki tła”. Nie chodzi tu jednak o to, że stanowić by ona mogła jedynie background do codziennych czynności, nawet tych najbardziej wysublimowanych i kulturalnych (nie mam tu na myśli gry w Quake’a). „Tło” w przypadku Jacaszka jest czymś przejmującym, wyzyskanym do końca, niedającym prostego odprężenia, ale zmuszającym do pogrążenia się w nim. W konfrontacji z muzyką Jacaszka nasze myśli nie podążają jedynie wcześniej obraną drogą, ale zostają przestawione na jakieś głębszy, bardziej refleksyjny tor. Muzyczne pejzaże, niczym rzeczywistość, która, mimo że nadal otacza nas, oddala się jakby podczas zamyślenia, w twórczości Jacaszka stają się sednem muzycznego spektaklu – nie tyle tłem, które oddaje pole naszym myślom, ile się tym myślom narzuca, wpływa na nie i określa je.
Dlatego właśnie M, po wyjściu z sali, nazywając Jacaszkowe granie melancholijnym, zauważyła jednak, że nie daje ono wytchnienia, nie pozwala odpocząć od natrętnych myśli. Jest wręcz odwrotnie, słuchając rozwijających się powoli dźwięków wyzyskanych przez Jacaszka ze starych bajek, odgłosów przedmiotów pochodzących z naszego najbliższego otoczenia, fragmentów muzyki klasycznej itd., mimo pozornego spokoju, wcale nie odpoczywamy. Dopiero wtedy zaczyna się prawdziwa gonitwa myśli, które przeskakują z tematu na temat nie pozwalając określić się wzajemnie i ułożyć w sensowny schemat. Rzeczy zepchnięte przez naszą świadomość poza nawias sensu, zaczynają wracać po ciężkim dniu, układając się w przedziwne i nieco natrętne mozaiki, nieoczekiwane konstelacje…
Jeśli wierzyć starym mistrzom, melancholia jest przymiotem myślicieli, „świat boli” i odciska się piętnem w naszym umyśle. Czarna żółć, ten niesforny i męczący humor, daje o sobie znać również w muzyce Jacaszka, która staje się medium łączącym współczesność oraz barokowy nastrój przemijania, rozpadu i marności. Być może stąd u Jacaszka to upodobanie do klawesynu i szpinetu – instrumentów tak ukochanych przez barok, epokę melancholijną do szpiku kości… W jego twórczości, i nie mówię tu jedynie o znakomitych Trenach, ale także o materiale z Glimmera (2011), który artysta przedstawił w Powiększeniu, jest też coś słowiańskiego, ale w głębokim i jakby źródłowym sensie. Żywa muzyka klawesynu, wprowadza nas w nieco mistyczny, odrealniony klimat zapatrzonego w boskość baroku, jednakże nie jest to śpiewny i podniosły barok Bacha czy Telemanna. Paradoksalnie to elektroniczne efekty, szumy, trzaski, zdławione basy i urywane, przesterowane dźwięki natury i nieśpieszne, ale pokręcone linie melodyczne, skonfrontowane z brzmieniem żywego instrumentu, sprawiają, że mamy tu do czynienia z barokiem bardziej mrocznym, bardziej gęstym i żałobnym zarazem. Jest w melancholii Jacaszka jednak jakieś niewysłowione piękno, motyw vanitas przechodzi tu w nadzieję, ulotny zachwyt, zatrzymanie nad światem… Sam muzyk wyrwał nas jednak z tej zadumy, kończąc swój występ równie niespodziewanie jak zaczął, nie ma jednak czego żałować, mroczny wpływ Saturna nie opuści nas jeszcze długo.
Co państwo na to?