Mammoth Ulthana
Przechodząc przez bramę starej kamienicy na Pradze i błądząc po korytarzach i podwórkach nigdy nie wiesz co i kto czeka za rogiem. Może trafisz na zapomniane relikty przeszłości – starutkie kapliczki, przykurzoną secesyjną ornamentykę, mezuzę we framudze drzwi jako ślad po dawnych mieszkańcach, może spotkasz starszych państwa, którzy opowiedzą Ci o świetnej przeszłości tego miejsca, podchmieloną bandę uśmiechniętych młodzieńców w dresach, a może artystów przemierzających te same podwórka w poszukiwaniu inspiracji.
Taka kamienica i takie podwórko mieści właśnie Galerię 81º (klik!), w której mieliśmy okazję usłyszeć Mammoth Ulthana. Kręte, wijące się w górę secesyjne schody przypominające te z „Lokatora” Polańskiego już na wstępie wprawiły mnie w graniczny nastrój pomiędzy niepokojem (lęk wysokości) a podnieceniem (wspinanie się zawsze zapowiada coś nowego). Do tego słoneczny blask ulicy ustąpić musiał półmrokowi odrapanej klatki. Na górze jednak było zupełnie inaczej: jasno, może niezbyt przestronnie, ale przytulnie; ludzie przyglądający się w zadumie fotografiom z wystawy, która tego wieczoru miała również swój wernisaż, spokojnie, rozleniwiająco, nieco snobistycznie. Koncert zaczął się w miarę punktualnie w małej, półokrągłej sali do jogi – twarda podłoga, miękkie poduszki i kilkanaście, może dwadzieścia osób.
(zdjęcie: Mateusz Straszewski)
Dwóch panów, Jacek Doroszenko – elektronika i Rafał Kołacki – orientalne instrumentarium tysiąca przypadkowych przedmiotów: gongi, talerze, rozmaite piszczałki, plastikowe rurki, fleciki, smyczki, kastaniety, grzechotki, dzwonki i inne. Połączenie zaiste niezwykłe, jednak bardzo owocne. Jednym słowem (no, może dwoma): elektroakustyczny ambient – rozmyte linie melodyczne generowane syntetycznie przez Doroszenkę mieszały się z, przywodzącymi na myśl zapomniane plemiona Orientu, dźwiękami skupionego szamana, jakim okazał się Kołacki. W tej tworzonej spokojnie, w pewnym zamyśleniu, rozwijającej się jakby we własnym, immanentnym kierunku, muzyce było coś przedwiecznego, jakby spoza świata – wystarczyło zamknąć oczy by ujrzeć płaszczyznę, brunatne tło, po którym galopują hordy przedwiecznych nomadów, nie biorą niczego w posiadanie, są bowiem samą pustynią, samą muzyką, która porusza powietrze ponad nią. Płaszczyzna to ciepłe efekty tła, rytmu, miarowego mruczenia i pulsowania syntetycznych efektów Doroszenki, galopujący nomadzi zaś to nagromadzone czasem aż do kulminującego w perkusyjnej kanonadzie finału, stuki, puki, piski, trzaski, pohukiwania instrumentów Kołackiego.
W gąszczu tego, co płynie z serca czyli prawdziwego sensu tworzenia muzyki, w dźwiękach Mammoth Ulthana odnaleźć można oczywiście kilka inspiracji (świadomych lub nie), które, choć zaskakujące i nieoczekiwane, pozwalają inaczej spojrzeć na ich muzykę. Po pierwsze to oczywiście ambient, fraktalne figury dźwięku czasem przedłużające się w nieskończoność, czasem rozpryskujące na tysiące pojedynczych nutek; po drugie, muzyka Wschodu, muzyka rytualna, szamańska, zaklinając rzeczywistość, wyciągająca umysł poza ciało do wyższych sfer zamieszkanych przez duchy przodków, rozkładająca go na części i składająca na powrót by dodać energii, wzmocnić jego kruchą integralność za pomocą leczniczej magii; po trzecie, to także przestrzenne pejzaże, serie dźwięków, czasem bliskie lekkiego szumu wiatru, czasem kulminujące mocnym, stopniowanym finałem, bliskim postrockowej poetyki – coś w stylu ostatnich płyt Sigur Rós.
Pamiętajmy, że w natłoku zdarzeń, spotkań i informacji, w oślepiającej jasności szkła, stali, LEDowych ekranów i cyfrowych pamięci trudno zatrzymać się, by doświadczyć prawdziwej, duchowej złożoności tego, co nas otacza. Muzyka Mammoth Ulthana, która sama stanowi przecież mariaż techniki i tradycyjnej akustyki, muzyka plemienia mediatorów, poszukiwaczy spotkania, pozwala nam choć na chwilę odnaleźć harmonię pomiędzy naturą i cywilizacją, umysłem i światem zewnętrznym, ciałem i duchem.
(zdjęcie: Mateusz Straszewski)
Co państwo na to?