Latitude Festival 2011 część I
14 - 17/06/2011, Henham Park, Wielka Brytania
Wielka Brytania letnimi festiwalami stoi, a sława o nich wykracza daleko poza granice Zjednoczonego Królestwa. Co trzeci przechodzień w okolicach metra centrum jest w stanie bez najmniejszych trudności wymienić te najpopularniejsze jak Leeds czy Glastonbury. My wybraliśmy się na Latitude – festiwal jak najbardziej masowy, ale w porównaniu z wyżej wymienionymi na swój sposób kameralny.
Mamy 93% pewności, że byliśmy tam jedynymi Polakami i 39%, że jedynymi obcokrajowcami – przyjemnie mieć tego świadomość. Tym serdeczniej zapraszamy na tę ekskluzywną (i nieco przeterminowaną) relację.
Festiwal od początku swego istnienia odbywa się na terenie parku krajobrazowego – dlatego droga na Latitude wiedzie przez las, a przez festiwalowe centrum spokojnie płynie sobie rzeczka. Dopełnieniem sielskiego krajobrazu niech będą radośnie kicające kolorowe (sic!) owce będące oficjalną maskotką Latitude.
Z racji wrodzonego wygodnictwa na nasze obozowisko wybraliśmy Tangerine Fields – dostępną za dopłatą oazę z zainstalowanymi przez organizatorów namiotami wyposażonymi w dmuchane materace i śpiwory, a do tego dodatkowe prysznice i toalety. O dziwo, te ostatnie także w sekcjach masowo dostępnych pozostawały niemal sterylne przez cały czas trwania festiwalu (ten fragment dedykuję menagerowi toi toi`a przy ruinach zamku w Czersku – warto zajrzeć, może nawet przysiąść na chwilę i zastanowić się nad własną pracą).
Nie ominął nas podstawowy festiwalowy problem – fizycznie nie sposób zobaczyć wszystkiego, nawet jeśli ma się na wyposażeniu kieszonkową mapę własnej roboty (reprodukcja gdzieś poniżej). Bez niej trudno byłoby zobaczyć cokolwiek, napięty grafik nie dopuszczał nawet pięciominutowego spóźnienia, szczegółowy harmonogram działania był po prostu niezbędny. W przypadku Latitude niemożność rozczepiania ciała boli podwójnie – poza koncertami miały miejsce przedstawienia teatralne, odczyty poetyckie, występy stand up comedians i freaków najróżniejszego sortu, nie wspominając już o zlokalizowanej w środku lasu galerii sztuki współczesnej czy uroczej budce z dostępnym dla wszystkich pianinem.
Powoli zbliża się pora by przejść do opisu festiwalowych wykonań, nie da się jednak nie wspomnieć o pierwszym w sześcioletniej historii Latitude ulewnym deszczu, który to nawet nasza, porośnięta zieloną trawką, namiotową oazę zamienił w ogromną kadź z płynnym karmelem. Ach, Anglia…
Latitude 2011 oferował wszystkim ukierunkowanym muzycznie uczestnikom 4 główne sceny – od największej, usytuowanej pod gołym niebem i wyposażonej w solidne trybuny (Obelisk Arena), po Sunrise Stage kameralny namiot rozbity na leśnej polanie.
Poniżej przegląd najciekawszych wydarzeń spośród tych, które było nam dane zobaczyć podczas 4 dni Latitude 2011, z zachowaniem względnej chronologii występów.
Ben Howard
To jedno z większych zaskoczeń Latitude 2011. Podczas planowania co warto usłyszeć, a co niekoniecznie, przy Benie Howardzie miałem sporych rozmiarów znak zapytania. Szczęśliwie udało mi się trafić na występ tria, które australijski surfer firmuje swoim nazwiskiem i gitarą akustyczną. Pokaźnych rozmiarów charyzma w połączeniu ze skromnymi, oszczędnie zaaranżowanymi, ale niesamowicie nośnymi folkpopowymi piosenkami sprawiły, że wszyscy zgromadzeni w kameralnym namiocie w środku lasu (Sunrise Stage) słuchali jak zaczarowani. Obawiam się jednak, że w wersji płytowej studyjna ogłada zdominuje pierwotną energię i wyjdzie z tego miałkie akustyczne plumkanie. Jednak w wydaniu koncertowym siła rażenia ansamblu pana Howarda jest odwrotnie proporcjonalna do ich niepozornego wyglądu. Przysiągłbym, że w trakcie Keep Your Head Up na twarzach wszystkich zgromadzonych gościł błogi uśmiech. Gdyby zupełnie przypadkiem grał gdzieś niedaleko, biegnijcie tam bez zastanowienia.
Bright Eyes
Bright Eyes wystąpił niczym big band, oczekiwaliśmy czegoś nieco bardziej kameralnego i osobistego, ale może to kwestia festiwalowych okoliczności. Wielka otwarta scena, słońce i piknikowa atmosfera z pewnością nie sprzyjają wywlekaniu duszy na lewą stronę. Tu dla odmiany spore rozczarowanie.
Admiral Fallow
Członkowie grupy nie wyglądają na międzygwiezdnych gigantów, ale ich występ to jeden z najjaśniejszych punktów festiwalu. I nie wynika to wyłącznie z mojej bezwarunkowej miłości do szkockiego akcentu. Admiral Fallow bazuje na akustycznym songwritingu opatulonym szczelnie dźwiękami kontrabasu, fletu i klawiszy, popową chwytliwością, ale o intensywności właściwej dla rocka. Niezależnie od wykorzystania nadprogramowego instrumentarium, co najmniej połowa zaszczytów powinna spłynąć na pana Louisa Abotta – to w końcu jego osobiste historie sprawiły, że zaraz po zakończeniu występu pobiegłem do stoiska z gadżetami by nabyć Boot Met My Face – debiutancki album grupy.
Recenzja kolejnego wydawnictwa Szkotów jest tutaj.
The National
Mistrzowie urokliwego marudzenia zamykali pierwszy dzień festiwalu na największej ze scen. Pech chciał, że dokładnie w tym samym czasie, nieco na lewo, na Word Arena występowali obiecujący młodzianie z Bombay Bicycle Club. To nie był łatwy wybór. Bezlitosne festiwalowe realia sprawiły także, że setlista nie była najdłuższa na świecie, ale obiektywnie nie można występowi The National niczego poważnego zarzucić. Gościnie w kilku utworach zagrała na gitarze i zaśpiewała pani St. Vincent – nie wniosła specjalnie wiele, ale miło z jej strony, że wpadła. Wokalista podobnie jak na pamiętnym koncercie w stołecznej Stodole końcówkę odśpiewał snując się wśród publiczności, a na finał finałów grupa odegrała Vanderlyle Crybaby Geeks praktycznie unplugged. Niestety, numer powtórzony dwa razy w niemal identycznej formule nie robi już takiego wrażenia. Przyjęcie mieli nieco mniej entuzjastyczne niż absolutny szał, który pamiętam z warszawskiego występu, ale niewątpliwie to kwestia okoliczności. Brakowało klubowej, pełnej obustronnego zaangażowania przepoconej atmosfery, niemniej jestem pewien, że jeśli tylko znowu będą grali w pobliżu, będę tam na 100%.
Wiecęj o The National tutaj.
Villagers
Grupa występowała w trakcie największej festiwalowej ulewy. Co prawda, grali w zadaszonym namiocie, ale na ich występ jakoś trzeba było dotrzeć. Po przebyciu trasy: pole namiotowe – Word Arena, dach lub jego brak były już kwestią co najmniej drugorzędna. Kałuże w kaloszach i delikatna telepeka nie ułatwiały odbioru, ale występ grupy był wart zaryzykowania potencjalnego przeziębienia. Villagers grali rozbudowanym w pełni rockowym składem, ale to autorski projekt obdarzonego delikatnym i nieskończenie smutnym głosem Connora J. O`Briena Od pierwszych dźwięków nie było wątpliwości kto na scenie jest najważniejszy. W twórczości grupy chodzi o odważnie czerpiący ze szlachetnego popu dyskretnie stylizowany songwriting, nie o jałowe instrumentalne popisy. Warto zapoznać się z Beckoming The Jackal – debiutem fonograficznym zespołu.
I Am Kloot
Starsi Panowie nie zawiedli. Przez 40 minut występu I Am Kloot zrobiło się zupełnie niefestiwalowo – marynarki, uśmiechy, kameralna atmosfera, bezpośredni kontakt z publicznością i tak charakterystyczny dla nich cierpko-ciepły nastrój sprawiły, że słusznych rozmiarów namiot Word Arena przepoczwarzył się w zadymiony kameralny bar. Basista pozwolił sobie nawet na przycupnięcie na niewysokim stołeczku. Średnia wieku publiczności radykalnie poszybowała w górę, radość była więc manifestowana raczej powściągliwie, bez wątpienia jednak zostali sami zainteresowani. Dobry, choć za krótki, przekrojowy występ dobrej grupy, o której nigdy nie pisali w „Przekroju”.
Mr. B The Gentleman Rhymer
Na występ wąsatego jegomościa uzbrojonego w banjolele (tak, tak, czterostrunowe banjo rozmiarów ukulele), nienaganny brytyjski akcent i podkłady z taśmy w Poetry Arena trafiliśmy trochę przypadkiem. Czuła parodia hip-hopu (sam zainteresowany nazywa to chap hop, ale diabli wiedzą co ma na myśli) gęsto najeżona parafrazami klasyki reggae, popu i disco stanowił bardzo miłą odmianę i moment radosnego wytchnienia. Szanowny Mr. B to taki trochę Pan Japa, z tą podstawową różnicą, że posiada faktyczne umiejętności zarówno w zakresie nienagannej dykcji, bardzo szybkiej emisji słów i fachowej obsługi banjocośtam
Dalszy ciąg tej wiekopomnej relacji jest tutaj
Co państwo na to?