Lana Del Rey, Dawid Podsiadło
02/06/2013, Torwar, Warszawa
– Gdzie Ty jesteś??
– W Poznaniu – śmieje się głos ze słuchawki.
Trzy godziny później, stojąc pod halą Torwar olśniewa mnie, że mój poranny interlokutor przebył 626 km (w obie strony licząc) tylko po to by zdobyć bilety stanowiące mój prezent urodzinowy. Radość radością, ale wrodzony pragmatyzm kazał mi spytać: Nie mogłeś po prostu kupić ich miesiąc wcześniej, zamiast pędzić na złamanie karku? Jako odpowiedź otrzymałam jedynie szczery uśmiech. Bilety rozeszły się w październiku zeszłego roku. Ceny spekulantów, którzy odsprzedawali je ostatniego dnia na allegrach i portalach gumowych drzew sięgały ich czterokrotnej wartości. Nadal nie mogę wyjść z podziwu, kiedy słyszę o biletach po niemalże 500 zł rozchodzących się na pniu. No to chyba jestem lanserem roku – BYŁAM NA WYSTĘPIE LANY DEL REY!!!
Nie znoszę koncertów na Torwarze. Moja poprzednia bytność w tym miejscu podczas najsmutniejszego koncertu świata (klik!) skutecznie zraziła mnie do tego miejsca do tego stopnia, że miałam nadzieję omijać je jeszcze przez dłuższy czas. No, ale przecież mam bilety, o które bije się cała Polska!
Ponieważ byłam prawie punktualnie to zdążyłam jeszcze kupić sobie piwo patrząc z wyższością na tłumy smarkul pod opieką rodziców, które mimo szczerych chęci nie mogły się uraczyć tym orzeźwiającym napojem, pozostając przy czekoladowych dropsach i okazjonalnej zapiekance. Muszę przyznać, że jest to jedna z moich ulubionych guilty pleasures. Po zakupach wałówkowych udałam się do swojej loży. Loży! (Zazdrość wskazana).
Support w postaci Dawida Podsiadło z zespołem wypadł bardzo dobrze, acz jest to badanie przeprowadzone na niewielkiej próbie, gdyż grali oni chyba krócej niż stroili sprzęt. W ogóle, muszę przyznać, mam pewne ciepłe przemyślenia a propos Dawida. Jego pierwszy singiel „Trójkąty i kwadraty” ma tak „foalsową” melodię (odżegnuję się tu od tekstu dotykającego problemu samotności wśród badyli), że po każdym przesłuchaniu coraz bardziej utwierdzam się w planie zakupu Podsiadłowej płyty. No, ale wracając do wieczoru, loży i piwa.
Wszędzie wokół mnie panował Lanizm. Nastolatki z wiankami na głowach falowały jak nimfy i topielice, a Lana, podczas instrumentalnych przerw w piosenkach, spędziła masę czasu na rozdawaniu autografów mdlejącej widowni z pierwszego rzędu. Sama ubrana również w wianek (miała ich kilka i zmieniała je w zależności od piosenki) roztaczała atmosferę amerykańskiego blichtru. Scena zmieniona w ogród willi z Miami, z palmami i udającymi marmurowe lwami, cudownym oświetleniem i telebimem wyświetlającym zbliżenia na wokalistkę, była idealnym dodatkiem do tej dusznej całości.
Muszę przyznać, że lubię piosenki Lany. „Born To Die” jest bardzo dobrze skomponowaną i różnorodną płytą o słodko-cierpkim wydźwięku. Głęboki głos wokalistki, lubieżne teksty i muzyka nawiązująca raz do smooth jazzu, a raz do hip-hopu, tworzą bardzo fajną, ożywczą mieszankę z nutą cudownej, lepkiej nostalgii.
Wiem, że sama Lana jest postacią ocenianą pejoratywnie w związku z ilością osób zatrudnionych by wykreować jej wizerunek. Jej możliwości wokalne też nie są piorunujące. Dało się to odczuć również w Warszawie, muszę jednak przyznać uczciwie, że było znacznie lepiej niż oczekiwałam. Wysokie, niemalże operowe partie przychodziły Lanie z łatwością, do tego potrafiła ona szybko zmienić skalę na bardzo niską, głęboką. Nie słyszałam w jej głosie fałszu. Nie mogę jednak powiedzieć, żeby ten wokal kładł na kolana. Nie ma w nim szczególnej siły, jest lekki, słaby, wątły.
Koncert był udany, oczywiście usłyszeliśmy wszystkie największe hity: tytułowe „Born To Die”, kultowe „Video Games”, czy popularne ostatnio „Summertime Sadness”. W tym miejscu muszę napomknąć dygresyjnie o fanach, którzy szczelnie wypełniając powierzchnię ogromnej hali, podczas piosenki „Video Games” wyciągnęli zza pazuch białe papierowe serduszka. Oczywiście Lana była zachwycona i wzruszona, nad czym rozwodziła się parokrotnie, jednak mam wrażenie, że gdyby dowiedziała się, że właściwie identyczna akcja zdarzyła się na koncercie Madonny na lotnisku Bemowo, nie byłaby już tak urzeczona. Nie rozumiem ochoty wyrażania przywiązania do artysty poprzez papierowe serca. Jest to oczywiście gest miły, ale chyba fancluby mogłyby być jednak odrobinę bardziej kreatywne…
Koncert zakończył się bez bisów, ale pozostawił po sobie miłą, plastyczną i rozśpiewaną atmosferę. I mimo, że Torwar jakoś nie przekonał mnie wybitnie do siebie, muszę przyznać, że to były naprawdę udane urodziny. W końcu zagrała na nich Lana Del Rey – kto inny może się tym poszczycić?
Co państwo na to?