Karin Park, Rubber Dots
16/10/2013 1500m2, Warszawa
Nie pamiętam dokładnie jak to się stało, że trafiłem na twórczość Karin Park. Zapewne ma to związek z moją słabością do „śpiewających pań”. Wiem tylko, że od kiedy pierwszy raz usłyszałem i zobaczyłem teledysk Restless (singiel z ostatniej płyty „Higwire Poetry”) to moje serce zabiło mocniej. Co za głos, co za wygląd. Miłość od pierwszego wejrzenia. Nie było mnie na Audioriver, gdzie podobno nieźle „narozrabiała”, jak tylko dowiedziałem się jednak, że Szwedka zagości w Warszawie nie miałem wątpliwości – muszę tam być, muszę ją zobaczyć!
Już od samego początku było zabawnie. Stojąc pod wejściem do 1500 m2 do wynajęcia i czekając aż zaczną wpuszczać przyglądałem się zgromadzonym. Lubię obserwować. Nagle z knajpy naprzeciwko wyszły dwie postaci. To była Karin w towarzystwie jakiejś rudej kobiety (jak się potem okazało jej siostry Eriki). Wysoka, zgrabna, już wtedy roztaczała wokół siebie rodzaj magicznej aury. Podeszły do wejścia. Niezbyt rozgarnięty ochroniarz chcąc dobrze wykonywać swoje obowiązki musiał dłuższą chwilę pogłówkować, by zrozumieć, że powinien je wpuścić, że „ta pani będzie tu dzisiaj występowała”.
Zespołem, który poprzedzał występ Karin Park był Rubber Dots. Nie znałem ich wcześniej. Przed koncertem zdążyłem na szybko odsłuchać kilka numerów. Bez rewelacji. Różnie to jednak bywa. Czasem na żywo okazuje się, że jest lepiej. Nie tym razem. Warszawski duet to po prostu kolejny, niezbyt oryginalny zespół z gatunku electropop z panią wokalistką i panem elektronikiem. Bardzo proste rozwiązania. Jednowymiarowa muzyka bez polotu. Po trzech utworach wiedziałem, że raczej niczym specjalnym mnie nie zaskoczą, a kolejne tylko potęgowały uczucie znużenia. Gdyby grali dłużej musiałbym rozważyć zamówienie w barze jakiejś porządnej kawy.
To wszystko minęło praktycznie zaraz po tym, jak na scenę weszła Karin. Za perkusją zasiadł jej brat David, którego znakiem rozpoznawczym jest obowiązkowy t-shirt Slayer’a. Tym razem inny niż na klipach z występów, które widziałem na YouTube. Zabrzmiały pierwsze dźwięki… „Restless”! Nie mogli zacząć inaczej. Ciarki na plecach… Jak ona się rusza! Niesamowita!
Ze znajomym, którego spotkałem tamtego wieczoru rozmawialiśmy na temat tego koncertu porównując go z niedawnym występem Emiki w Basenie. Padło hasło, że to, co robi Karin Park jest muzycznie znacznie prostsze, mniej w tym finezji. Być może… Szwedka zgrabnie porusza się po rejonach drapieżnego electro inteligentnie inspirując się skandynawskimi gigantami (The Knife, Fever Ray, Röyksopp czy Björk). Ale… Karin Park, poza urodą i mocnym głosem ma coś, czym zdecydowanie góruje nad wspomnianą Emiką. Charyzmę. To był bardzo energetyczny, przepełniony pozytywną energią show. Bardzo szybko złapała kontakt z publicznością – ta zaś dosłownie jadła jej z ręki. Z pewnością bardzo sprzyjało temu samo miejsce, w którym odbywał się koncert. Scena w 1500m2 była tak położona, że będąc pod nią samą miało się Karin dosłownie na wyciągnięcie ręki. Kiedy śpiewała „Tension”, jeden ze spokojniejszych utworów, usiadła na brzegu sceny. Przygasły światła i zrobiło się bardzo intymnie…
Szwedka w przerwach między piosenkami dużo opowiadała o tym, co robi, jak wygląda jej życie, o czym są jej piosenki. O swoim chłopaku, o seksie, o życiu… Zachęcała ludzi do reakcji, oczekiwała odpowiedzi na swoje pytania. Publiczność na początku była może lekko onieśmielona, jednak całkiem szybko dała się wciągnąć w ten specyficzny dialog. Podczas ostatniego utworu doszło do pewnego incydentu pod sceną. Dwóch jegomości, nie wiem do końca z jakiego powodu, zaczęło się przepychać i polewać piwem. Nagle zrobiło się cicho… Karin przestała grać i zaczęła opieprzać wspomnianych panów. W delikatny, ale stanowczy sposób: „You should kiss! Not fight!”. Śmiech rozładował napięcie. Konflikt zażegnany, możemy grać dalej…
Mimo że to był środek tygodnia, mimo że późna godzina, mimo że następnego dnia przecież trzeba iść do pracy, sporo osób zostało po koncercie. Po co? Spotkać się z Karin i Davidem. Nie kazali długo na siebie czekać. Podpisywali płyty, robili zdjęcia z każdym, kto o to poprosił, rozmawiali. Zapomniałem spytać Davida ile koszulek Slayera ma w szafie…
Co państwo na to?