
James Blake
09/10/2016 Cadillac Palace Theatre, Chciago
To był ciepły (jak na październik) niedzielny wieczór. Ulice centrum Wietrznego Miasta pustoszały, mimo że jeszcze kilka godzin temu gościły tu tłumy kibicujące chicagowskim maratończykom. Ta niezwykła energia ciągle unosiła się pomiędzy wieżowcami. Energia, którą miały za chwilę przegonić nadciągające chmury drugiej debaty kandydatów na prezydenta. Może ktoś się spieszył do domu, by być świadkiem kolejnych potyczek Clinton i Trumpa na prezydenckim ringu, wielu jednak pospiesznie zmierzało na chicagowski Broadway, by w Cadillac Palace Theatre* zobaczyć wyprzedany koncert Jamesa Blake’a. Tym wszystkim, którzy wybrali drugą opcję, Blake, po brawurowym wykonaniu „Timeless” i przywitaniu się z publicznością, podziękował za przybycie na jego koncert zamiast oglądania debaty. I to był wybór jak najbardziej słuszny!

Koncerty Blake’a zawsze przykuwały uwagę. Z niezwykłą umiejętnością umie on łączyć klubowe, ciężkie ściany dźwięku i delikatne ballady na fortepian. Mistrzowsko balansuje pomiędzy różnymi gatunkami od electro-popu po R&B. Tego wieczora wszystko skupiało się, co zrozumiałe, wokół tegorocznego wydawnictwa „The Colour in Anything”, albumu będącego kontynuacją stylistyki, którą wykreował na swoim debiucie i którą udoskonalił na „Overgrown”. James Blake to jeden z nielicznych współcześnie artystów, który tak pięknie potrafią tworzyć nastrój spokoju, nasączać piosenki emocjami i balansować ciszą. Nawet jeśli czasem rzeczywiście rozpędza się w wielowarstwowym nakładaniu sampli na proste melodie, używaniu mechanicznej perkusji i tworzeniem wykrzywionych dźwięków swojego syntetyzatora zawsze zwalnia, zawsze potrafi zaprowadzić słuchacza w cichy kąt, gdzie po chwili wszystko odbija się tonowanym echem i na końcu słuchamy chłopaka grającego smutne piosenki na fortepianie w ciemnym pokoju. Jego charakterystyczny falset potęguje to wrażenie. Dochodzą do tego jeszcze teksty pełne izolacji, zagubienia i samotności.
„It’s like the opposite of punk, isn’t it? I got them all to shut up (…). I’ve subdued a generation. That will be my legacy” (Blake dla The Guardian)
Niedzielny koncert Blake zaczął od pulsującego „Always”, by następnie rozruszać publiczność znajomymi dźwiękami „Life Round Here” i jednym z najlepszych utworów z nowej płyty – „Choose Me” – mocno oprawionym w końcówce trzema na przemian migoczącymi prostokątami, które wyświetlały się na umieszczonym z tyłu monitorze. Należy dodać, że w parze z minimalistycznym stylem Blake’a idzie jego minimalizm sceniczny. Na scenie znajdowała się prosta konfiguracja trzech platform stojących w równej odległości od siebie. Na prawej siedział Blake, pośrodku perkusista elektroniczny Ben Assister, a na lewej gitarzysta Rob McAndrews. Do tego dodano przemyślaną choreografię światła, kształtów i grafiki, która uzupełniała całość.
Oczywiście największym komplementem były reakcje publiczności na kolejne tytuły, takie jak „Limit to You Love”, „Lindisfarne I” i „Lindisfarne II”, które pięknie skomponowały się z „My Willing Heart” (utwór ten Blake napisał wspólnie z Frankiem Oceanem). Blake nie raz powtarzał w wywiadach, jak bardzo duży wpływ miała na niego twórczość tego amerykańskiego songwritera i rapera. Mówiono również o potencjalnej współpracy z Kanye Westem, ale na szczęście do tego nigdy nie doszło. Za to szczęśliwie dla obu panów do studia zdążył Bon Iver, bo „I Need a Forest Fire” to bardzo udana kolaboracja a obecność Ivera w studiu bardzo słychać na jego nowym, niedawno wydanym albumie „22, A Million”.

Wracając jednak do samego Blake’a i jednego z najlepszych momentów wieczoru – mistrzostwem było z pewnością odtworzenie remixu sprzed lat – coveru „Untold” i „I Hope My Life (1-800 Mix)” w połączeniu z „Voyeur”. Musiało zakończyć się to owacjami na stojąco. Właśnie – warto wspomnieć, że koncert był również niezwykły ze względu na to, że był siedziany. Nawet jeśli momentami robiło się głośno i muzyka odbijała się w płucach, to za chwilę tytułowy „The Colour of Anything” wygodnie „rozsiadł się” w zmysłach słuchu i czerwonych fotelach Cadillac Theatre.
Do zaśpiewania „Modern Soul” James zaprosił na scenę Mosesa Sumney’a**, który supportował koncert. Oczywiście nie odbyło się bez podziękowań Mosesa dla Blake’a, Blake’a dla Mosesa, jak również dla swoich muzyków. Jak powiedział James, nawet jeśli jest w stanie nagrać wszystko sam na swoim laptopie w domowym zaciszu, to na koncertach chciałby, by jego muzyka brzmiała jak najbardziej live. I nie byłby w stanie zrobić tego bez wsparcia Bena i Roba. Całość przewidywalnie zamknęło „Retrograde” w nowej, intrygującej aranżacji i „The Wilhelm Scream”, piosenka napisana przez jego ojca, którą Blake umieścił na swoim debiucie. Było to idealne zakończenie. Nieustające owacje ponownie przywołały Jamesa na scenę, gdzie przy akompaniamencie tylko swoich klawiszy zaśpiewał „A Case of You” – cover Joni Mitchell – oraz „Measurements”. Zawstydzony aplauzem podziękował raz jeszcze, poprosił o ciszę, by „Measurements”, które sklei za chwilę z misternie dobranych sampli, nie miało żadnych zakłóceń. I kiedy zrobiło się już bardzo ciemno, po cichu opuścił scenę, muzyka brzmiała dalej, a jego głos dalej wyśpiewywał – „Trees in clouds/Testing doubts/Trying hard not to be too bold”… zostawiając publiczność w ciszy. Podczas niedzielnej debaty, jakże brutalnej, Hillary Clinton zacytowała Michelle Obamę – „When they go low, we go high”. W kontekście wszystkiego, co stało się na scenie w Washington University St. Louis pani sekretarz miała rację, ale biorąc pod uwagę wszystkie sceny tego wieczora na szczycie i w szczytowej formie był zdecydowanie James Blake. Nie musiał udowadniać nikomu, że jest niezwykle zdolnym kompozytorem, wrażliwym wokalistą, doświadczonym producentem i mistrzem aranżu. Skromny, młody, zdolny człowiek gotowy do wyborów na koncert roku.
A wszystkim maratończykom gratuluję!
* Cadillac Palace Theatre – różanego koloru marmury na ścianach, kryształowe żyrandole, złote ornamenty i ogromne lustra. Cadillac Theatre ma wygląd i atmosferę francuskiego pałacu. I rzeczywiście, otwarty w 1926 roku budynek wzorowany był na Wersalu. Dziś jest jednym z najważniejszych budynków teatralnych w Chicago.
** Dotarłem do Cadillac Palace Theatre tuż pod koniec występu Mosesa Sumney’a. Człowiek-orkiestra, bo wszystko, co prezentuje na scenie sam mixuje i dogrywa na gitarze. Robi to na tyle interesująco, że zwrócił na siebie uwagę po koncertach na Primavera Sound czy Pitchfork Music Festival. Ma na swoim koncie dwie EP-ki, a poza Los Angeles i Santa Barbara otwiera koncerty dla Jamesa Blake podczas trasy po Ameryce Północnej.
Co państwo na to?