Interpol, Hundred Waters
12/11/2014, Riviera Theatre, Chicago
Koncert Interpol w Riviera Theatre był sentymentalnym spotkaniem po latach. Ten niezwykle zimny wieczór, z rekordowo niską jak na listopad temperaturą, okazał się gorącym spotkaniem nowojorczyków z fanami. Dla mnie zaś okazał się osobistą wędrówką po wspomnieniach. Położone w Uptown, w zabytkowej dzielnicy teatralnej Chicago, stare kino jest dziś jednym z najważniejszych miejsc koncertowych w mieście. Dokładnie tam 11 lat temu po raz pierwszy usłyszałem Interpol na żywo. Czekałem na ten koncert z utęsknieniem. Wydany w 2002 debiut, niemal jak atomowa bomba, wywołał nieodwracalne skutki w moim muzycznym świecie. „Turn On The Bright Light” to jedna z tych płyt, po przesłuchaniu których nic nie pozostaje takie samo. Siła rażenia była ogromna, a natężenie smutku i bateria mrocznych gitar uzależniające do tego stopnia, że chciałem wyrzucić wszystko z szafy, kupić kilka garniturów i białych koszul, zapuścić grzywkę i schować się za czarnymi Aviatorami od Ray-Bana. Chciałem być jak Paul Banks!
I tak po kilkunastu minutach już nikt nie pamiętał, że za drzwiami, po raz pierwszy w tym roku, zaczął padać śnieg…
Od tego czasu wiele się zmieniło. Przede wszystkim skład grupy – basista Carlos Dengler miesiąc przed wydaniem czwartego albumu, zatytułowanego „Interpol”, odszedł z zespołu. Dziś wydaje się, że było to nie do uniknięcia. Praca nad tym albumem miała na nowo połączyć zespół, a w rezultacie wywołała wiele negatywnego napięcia, które mogło mieć wpływ na jego nienajlepszy odbiór. Sukces debiutanckiego „Turn On The Bright Light” był większy niż przypuszczali. Reaktywacja brytyjskich postpunkowych brzmień nawiązujących do Joy Division doskonale wpisała się w zapoczątkowany właśnie w Nowym Jorku przeszło dekadę temu, nurt nowej rockowej rewolucji. Interpol stali się zespołem na tyle ważnym, że oczekiwania odnośnie ich kolejnej płyty musiały niebezpiecznie wzrosnąć. Z „Antics” zdali egzamin z drugiej płyty, ale wydany w 2007 roku album „Our Love To Admire” podzielił fanów i krytyków. Pogląd, że Interpol się skończył stał się modny. Czwarty, imienny album jeszcze bardziej ten podział powiększył. Ja jednak nie dałem się ponieść medialnej nagonce, nie zdradzam tak szybko ulubionych zespołów. Poza tym nigdy nie uważałem, żeby działo się coś bardzo złego. Stałem z boku, kolekcjonując co lepsze piosenki z kolejnych albumów. Nie ukrywam jednak, że z nadzieją czekam na to, że zespół jeszcze kiedyś zdefiniuje swoje brzmienie na nowo. A garniturów w końcu nie kupiłem, to znaczy kupiłem jeden, ale dużo później i w zupełnie innych okolicznościach.
Na szczęście Banks z kolegami dalej kultywują swój image, który zrodził się z poważnego podejścia do granej muzyki. Paul przyznał, że na co dzień absolutnie nie dbał o to jak wygląda, kiedy jednak przyszło mu wejść na scenę, formalny ubiór wydawał się najbardziej odpowiedni. Elegancja stała się podstawowym elementem scenicznego wizerunku grupy. Dziś dodatkowo ze starannie zaczesanymi włosami i widocznym przedziałkiem jak z planu „Mad Men”.
Zespół pozostał wierny swemu brzmieniu. Po czteroletniej przerwie Interpol wracają ze wsparciem Brandon’a Curtisa z Secret Machine oraz z nowym, piątym już albumem. Nazwali go „El Pintor”, co z hiszpańskiego (nie wszyscy wiedzą, że Paul włada płynnie tym językiem) oznacza malarz. Tytuł jest jednocześnie anagramem nazwy zespołu. Zestaw 10 piosenek to z pewnością udany powrót do początków zespołu. „It feels like we’ve come full circle in a way” powie Banks dla NME. I słychać to ze sceny, kiedy stare przeboje płynnie współgrają z nowymi. Otwierający koncert, dobrze znany „Say Hello To The Angels” zgrabnie przeszedł w „My Blue Supreme”. Ponoć zmieniają listę utworów na każdym koncercie z trasy promującej „Malarza”, pokazują nowe dzieło z przez pryzmat swoich największych przebojów. Singlowe, oparte na prostych akordach „My Desire” zostało wkomponowane w pochodzący z debiutu „Hands Away”, całkiem ładnym wybrykiem był też z pewnością „Lenghts Of Love”. I tak po kilkunastu minutach już nikt nie pamiętał, że za drzwiami, po raz pierwszy w tym roku, zaczął padać śnieg. Atmosfera robi się gorąca a na scenie coraz jaśniej. Dosłownie, bo „Lights” w koncertowym wydaniu, z nasileniem syntetyzatorowych pokładów, olśniewa widownię. Potwierdziło to moje przekonanie, że Interpol powinien przestać sam produkować swoje albumy i zaprosić do studia ludzi, którzy potrafiliby w ich mroczne, klaustrofobiczne basy wpuścić trochę ambientowej, elektronicznej przestrzeni. Wydając „El Pintor” dowiedli, że nie zapomnieli jak szkicuje się dobre piosenki, studyjne eksperymenty przydałyby jednak brzmieniu zespołu nieco nowych odcieni. To byłoby nowy Interpol. Grupa zatoczyła koło, może to odpowiedni czas na odkrywanie innych kierunków i otwarcie na nowe gatunki muzyczne. Na koniec zaplanowanego występu usłyszeliśmy jedne z najlepszych eksponatów z dyskografii zespołu – „PDA”, „Not Even Jail” i „Slow Hands”.
Nie było confetti ani balonów, żadnych ozdobników. To nie oni. Na scenie tylko muzycy z instrumentami i ustawiony z boku stojak z nastrojonymi gitarami, które często wymieniali. Na czarnym tle ekran z prostymi, czarno-białymi wizualizacjami. Dużo fal i symboliczne video z widokiem nowojorskich drapaczy chmur podczas grania „Untitled”. Nie byli też rozmowni. Bez kokieterii i zbędnych historii, jedynie z wdzięcznym dziękuję w krótkich przerwach oraz ze sporadycznymi zapowiedziami kolejnych utworów.
Nie było „Stelli”, więc nie mógł to być jeszcze koniec, publiczność głośno domagała się powrotu na scenę. Bisy rozpoczęli pierwszym singlem promującym „El Pintor” – „All The Rage Back”. Melancholijny i delikatny „NYC” zwolnił tempo, zaś kultowy już „Stella Was A Driver And She Was Always Down” definitywnie zakończył koncert. Wszyscy wychodzili nucąc – „Stella I Love You, Stella…” z przekonaniem, że warto było jednak opuścić ciepłe mieszkania dla tej półtorej godziny dobrej energii i pasji. Niepodważalnie Interpol jest w formie. Pozwalają wierzyć, że to jeszcze nie koniec, że są w stanie jeszcze wszystkich zaskoczyć. Naprawdę dobry koncert. Oni naprawdę, tak jak mówią w wywiadach, lubią to co robią. A ja już zawszę będę im wdzięczny za „Turn On The Bright Light”.
Co państwo na to?