Hidden Orchestra
06/11/2012 Basen, Warszawa
Prace nad tym tekstem od początku nam nie szły i mimo kilkukrotnych przymiarek, zawsze pojawiało się coś istotniejszego i bardziej pilnego, w efekcie relację z występu Hidden Orchestra w stołecznym Basenie publikujemy z niemal dwumiesięcznym opóźnieniem. Nie jestem pewien czy ten koncert ma aż długi termin przydatności do spożycia, możliwe, że prawie nikt nie pamięta o tym, że w ogóle się odbył i to nie tylko z powodu sporego zagęszczenia wydarzeń okołokulturalnych w stolicy. Poniżej rozwodnione resztki tego, co zostało w najczarniejszych zakamarach naszej pamięci. Możliwe, że trochę zmyślamy.
Hidden Orchestra to kolejna grupa, która pojawiła się na scenie „od tak” i bez większych ceregieli zaczęła grać „swoje”. Fajerwerków nie było, spektakl się rozpoczął. Tak też przebiegł prawie cały występ (prawie, bo końcówka odznaczała się już nieco większym zaangażowaniem i pazurkiem, ale o tym nieco dalej), który, jako element trasy koncertowej, miał w sobie wiele ze struktury i klimatu drugiej płyty Archipelago wydanej niedawno nakładem TruThoughts. W odróżnieniu od pierwszego krążka, wspomniane wydawnictwo nie odznacza się ani szczególnym nowatorstwem, ani zaangażowaniem, którego efektem byłyby naprawdę przejmujące kompozycje. Od razu uprzedzamy – nie twierdzimy bynajmniej, że Archipelago to płyta zła, niedopracowana i niewarta słuchania (gdy piszemy te słowa, Overture z drugiego krążka zaczyna rozkręcać się w tle). Niestety, w porównaniu do Night Walks, która w sposób świadomy i wartościowy czerpała z pokaźnego archiwum nu jazzu i nawiązywała do takich sław elektroniczo-jazzowej stajni Ninja Tune jak Cinematic Orchestra, Bonobo czy Jaga Jazzist, Archipelago wypada blado, konwencjonalnie, nie odkrywa już niczego z zapomnianych annałów gatunku, mnoży tylko (bardzo dobre skądinąd) już nie raz zrealizowane pomysły. Druga płyta Orchestry jest technicznie nie gorsza (a może lepsza?) niż pierwsza i dlatego też wydaje się jedynie jej suplementem, jest jak „doklejona” do pierwszego krążka, stanowi jego przedłużenie (nawet okładka nie odbiega tu od raz przyjętego wzorca). Podobny klimat miał więc promujący ją występ – poprawny do granic, jednak bez nowatorstwa, nadzwyczajnego zaangażowania i głębokich, melancholijnych tematów, jakich spodziewalibyśmy się po Orchestrze.
Organizatorzy zdecydowali, że publiczność będzie uczestniczyć w koncercie w pozycji siedzącej, nie jesteśmy pewni czy muzyka grupy wymaga aż takiego skupienia, ale przynajmniej nikt nie deptał nam po butach. Front sceny okupowały dwa zestawy perkusyjne ustawione na przeciwnych jej krańcach, na drugim planie pozycje taktyczne zajęli basista, trębacz oraz bosa klawiszo-skrzypaczka. Taka aranżacja sceny ma pewne uzasadnienie – bębniarze, choć rozkręcali się stopniowo byli najbardziej widowiskowym i skupiającym uwagę elementem spektaklu. Jednakże – i jest to niewątpliwie dużym zaniedbaniem – dopiero pod koniec słychać było wszystkie dźwięki wydawane przez perkusje a ekwilibrystyczne zabawy uprawiane przez muzyków stały się wyraźne i rzeczywiście przyciągające. I to wbrew nagłośnieniu, które nie zawsze im sprzyjało, szczelnie kryjąc większość drobnych, acz istotnych dźwiękowych niuansów, których dynamika jest siłą rzeczy znacznie mniejsza niż zamaszyste rąbnięcie w werbel z wymachem sięgającym połowy pleców. Nieśmiało dodamy, że perkusista obsługujący prawie skrzydło sceny aparycją nieodparcie przywodził nam na myśl Harry’ego Pottera.
Już od pierwszych dźwięków było zupełnie oczywiste, że mamy do czynienia z grupą złożoną z profesjonalnych i wysoko wykwalifikowanych muzyków, struktury, które odtwarzali nie sprawiały im najmniejszych trudności – grali niesamowicie lekko, ale przy tym pewnie i z zachowaniem absolutnej precyzji. Niestety określenie „odtwarzane” w przypadku tego koncertu ma również drugie dno, które nie przynosi grupie chluby. Duża część dźwięków docierających do uszu słuchaczy wyzwalana była dotknięciem palca Joe`a Achesona – basisty i lidera grupy. Jeśli chcemy silić się na elegancję można podciągnąć te, niecne z punktu widzenia jazzowego flow, poczynania, pod korzystanie z szeroko pojmowanej elektroniki, ale w wersji bardziej dosadnej należałoby użyć słowa playback. To dość rozczarowujące, że aż tylu członków Hidden Orchestry chowa się w pudełku (brakowało co najmniej kilku ścieżek, które odtwarzane były sztucznie – wiolonczeli, klarnetu, może saksofonu altowego), tym samym nazwa grupy nabiera zupełnie nowego znaczenia. Niestety „niewidzialni muzycy” trzymali w ryzach cały obecny ciałem skład, nawet całkiem żywiołowi i zadowoleni z życia perkusiści w musieli pamiętać by skończyć swe, i tak stosunkowo nieliczne, naprzemienne popisy, dokładnie tam, gdzie kończy je maszyna. Trudno mówić tu o improwizacji z prawdziwego zdarzenia.
Miejscami więc Hidden Orchestra wychodziła jak z niekończącej się serii składanek Smooth Jazz Cafe, na których – wierzcie mi – nie powinna się nigdy znaleźć. Można jednak sądzić, że idąc tą drogą, zabrnie tam prędzej niż się spodziewamy. Na koniec rada dla menadżerów średniego szczebla, którzy ze względów wizerunkowych chcieliby snobować się na jazz, ale nie bardzo potrafią go słuchać – Hidden Orchestra na półce z płytami wygląda zdecydowanie lepiej niż wymienione wyżej haniebne składaki, a jest niemal równie łatwoprzyswajalna, bezpieczna i wygodna w użyciu. Niestety, po wydaniu drugiej płyty oraz koncercie w warszawskim Basenie można to poczytywać zarazem za zaletę, jaki wadę.
Marcin Gręda / Bartłomiej Błesznowski
(zdjęcia: Maciej Drywien http://www.maciejdrywien.pl)
Co państwo na to?