Gotye
05/11/2012, Torwar, Warszawa
Ciężko być indie-artystą. Śmiejecie się? Nie, nie, zupełnie nie ma z czego, to jest najprawdziwsza prawda. Ciężko być indie-artystą multiinstrumentalistą z wykształceniem. Mam na to niezbite dowody! Najciężej jest jednak być indie-artystą multiinstrumentalistą i nagrać piosenkę znajomą absolutnie każdemu na całym globie. Jedną. Dlaczego?
Wyobraźcie sobie najsmutniejszy koncert świata. Zespół przygotowany na tip top, wszystkie mankiety wyprasowane, buty błyszczące, instrumenty, których przywleczono jakąś niepoliczalną ilość, żeby w każdej piosence był inny smaczek, dostrojone do granic możliwości, tragiczny support gra już ponad godzinę swoje męczące kawałki pozwalające wypłynąć prawdziwej gwieździe bez zbędnych zakłóceń, muzycy wychodzą i widzą… pustkę. Kilka pulchnych nastolatek rumieni się na swoich pyzatych licach, a za nimi na sali porusza się jedynie uciekające do góry ciepłe powietrze. Zaplanowano wielki show, z iluminacją przy użyciu wielu światełek otaczających scenę z każdej strony, a za muzykami rozpościera się wielki ekran na którym prezentowane są fikuśne filmy. Nie teledyski! Nie, nie, wizualizacje specjalnie przygotowane na wielką i chwalebną trasę koncertową. To wszystko miga, błyszczy, kłuje w oczy, które nie patrzą. Nie patrzą dlatego, że zwyczajnie ich tam nie ma. Wszystkie w skupieniu kupują właśnie popcorn lub gazowane napoje w przybytku przed olbrzymią pustą salą, na której ktoś swoim pobrzękiwaniem zakłóca „osiempięćdziesiąt” wydobywające się z ust sklepikarki. Mimo to, zespół nie daje za wygraną, zaczyna grać. Najsmutniejszy koncert świata odbył się piątego listopada 2012 na Torwarze. Występował Gotye.
Spóźniłam się, bo korki o 18 w Warszawie przekraczają wszelkie pojecie. „Kto planuje koncert na 19??” – klnę do siebie i przeciskam się przez wszystkich tych, którzy utknęli przy popcornie. Wchodzę na salę. Na płycie stoi kilka osób, na trybunach podobna ilość zasiadła już z prowiantem, siadam więc i ja – na dmuchawie klimatyzacyjnej, która otacza płytę. Takich jak ja jest tu kilkoro.
Nie spodziewałam się, że pojadę na ten koncert. Cena biletów (130zł) przerosła moje najśmielsze oczekiwania, a w związku z tym, że znam piosenki jedynie z płyt „Like Drawing Blood” i oczywiście „Making Mirrors”, nie czułam silnej potrzeby pozbawienia się znacznej części zawartości portfela. Tak się jednak złożyło, ze w ostatniej chwili bilety trafiły na moje biurko i prosto po pracy pobiegłam na Torwar.
Prawdą jest, że Wouter De Backer jest niezwykle utalentowaną i muzykalną osobą, jestem też pewna, że w innych warunkach pokazałby więcej umiejętności nawiązywania kontaktu z publicznością, co ze zrozumiałych powodów tym razem niestety nie miało prawa dojść do skutku (choć zanotowałam kilka rozpaczliwych prób zabawy właściwie z echem np. w piosence „Save Me”, gdzie wokaliście nie udało się zmusić widownie do śpiewania ye i yeee, ye i yooo). Piosenki Gotye na żywo jakością nie odbiegają w żadnym calu od nagrań płytowych, muzycy bawią się swoim materiałem, dodają więcej smaczków i wszystko tworzy pyszną całość – jak belgijska czekolada z nutką australijskiego liczi. Nie muszę chyba mówić, że to kompletnie nie pasuje do coli i popcornu.
Najgorszym punktem najsmutniejszego koncertu świata nie było jednak to, że nikt na niego nie przyszedł, ani to, że jeszcze rok temu Gotye był postrzegany jako bożyszcze i nowa wielka gwiazda, a obecnie nikt go już nie pamięta (nomen omen: now he’s just somebody that we used to know). To wszystko można byłoby jeszcze przełknąć, gdyby grupa, która zebrała się w tej zupełnie niewymiarowo dobranej sali stanowiła najzacieklejszych i najgorętszych fanów dorobku artysty. Niestety tak się nie stało. Okazało się, że jako jedna z nielicznych jestem w stanie zaśpiewać rozdzierające „but i’m desperate to connect!!” w „Hearts A Mess”, czy równie naładowane emocjami „so this is the end of our story” stanowiące pierwszy wers „Eyes Wide Open”. Z każdą kolejną piosenką zastanawiałam się, czy zebrani tu ludzie naprawdę kupili te stanowczo nie tanie bilety tylko po to, żeby usłyszeć „Somebody That I Used To Know”. Moje wątpliwości rozwiały się jak poranne mgły, kiedy zobaczyłam, że po tym jak wybrzmiała ostatnia nuta tego utworu, połowa płyty i trzy czwarte trybun zarządziła odwrót. Ta sytuacja prawdopodobnie przyczyniła się do zagrania bisu (niezbyt ochoczo wyklaskanego, przez pyzate trzynastolatki z pierwszego rzędu) w całości w instrumentalnej formie, co skutecznie wymiotło ostatnie resztki widowni.
(pusty Torwar – wizualizacja zastępcza w związku z brakiem zdjęć właściwych)
Gotye produkuje piosenki indiepopowe, czasem bardziej w stylu Stinga, czasem bardziej „beatlesujące”, a czasem odjeżdża w zabawy elektroniką, co prawdopodobnie dla nieco przypadkowo ulepionej widowni może być ciężkie do strawienia. Nie mogę się jednak pozbyć wrażenia, że gdyby ten koncert odbył się na mniejszej przestrzeni np. w Stodole i bilety byłyby o połowę tańsze, frekwencja znacznie by się podniosła, tak ilościowo jak i jakościowo.
Ten koncert był jedną z najsmutniejszych chwil jakie przeżyłam w 2012 roku i niesie ze sobą jeden przykry morał. Bycie indie-artystą multiinstrumentalistą z jednym wielkim hitem na koncie jest do bani. A nie mówiłam?
Co państwo na to?