Foals, No Ceremony///
19/10/2013 Stodoła, Warszawa
Często zdarza nam się narzekać na rozwydrzoną stołeczną publiczność – w Warszawie zbyt wiele się dzieje, w efekcie frekwencja bywa naprawdę żenująco niska. Nie tym razem. Bilety zostały wyprzedane na długo przed koncertem. Wygląda na to, że Foals ostatecznie stali się bohaterami masowej wyobraźni, teraz przed nimi już tylko stadiony i hymn w przerwie meczu.
w wydaniu koncertowym grupa nadal kultywuje wszystkie najlepsze cechy, za które bezgranicznie pokochałem debiutancki Antidotes…
To był mój trzeci koncert grupy – za pierwszym razem byłem bliski wniebowstąpienia (festiwal Latitude 2011 – relacja: klik!), za drugim odrobinę rozczarowany (Berlin – relacja: klik!) – po występie w Stodole przeżywam silny nawrót ciepłych uczuć pod adresem tej brytyjskiej grupy. Może dojrzewam i wreszcie uczę się akceptować, że z każdym kolejnym albumem będą o krok dalej od nerwowo pulsującego debiutu, który tak cenię. Z pewnością pomógł fakt, że w wydaniu koncertowym grupa nadal kultywuje wszystkie najlepsze cechy, za które bezgranicznie pokochałem debiutancki „Antidotes”.
Jeśli nawet dziś Panów z Foals coraz bardziej bawią zupełnie zachowawcze solówki („Late Night”) i cały ten klasycznie brzmiący rockowy arsenał, całość ratuje z pewnością przekrojowa, dobrana z dużym wyczuciem, setlista. Formalnie rzecz biorąc warszawski koncert był częścią trasy promującej album „Holy Fire”, ale w gratisie dostaliśmy sporą porcję rwanych i pętlących się zwodniczo partii gitar podpartych bezlitośnie dynamizującymi całość bębnami („Olimpic Airways”, „Red Socks Pugie”, „Two Steps, Twice”) oraz najbardziej przebojowe fragmenty bardziej zrelaksowanego i atmosferycznego „Total Life Forever” (utwór tytułowy, „Spanish Sahara”, „Blue Blood”). Pojawił się nawet funkcjonujący poza pełnowywmiarową dyskografią Hummer, szkoda tylko, że bez jąkającej się samplowanej partii parawokalnej. Muszę także uczciwe przyznać, że nawet średnio przekonujące fragmenty „Holy Fire” („Providence”) w kalorycznej wersji live mogły robić wrażenie.
Brzmieniowo było naprawdę nieźle, jednak wyłącznie dlatego, gdyż gęsto przesterowane gitary to ciągle niewielki procent charakterystycznego brzmienia grupy. Tam gdzie się pojawiały (refren „Inhaler”) dźwięk momentalnie stawał się kompletnie nieczytelny, trzeba było słuchać z pamięci. Akustyka Stodoły raczej się już nie zmieni i należy się z tym pogodzić (ewentualnie ją zburzyć) – w przypadku Foals dominował wysunięty do przodu bęben taktowy, było bardzo głośno, czasami nawet trochę bolało.
Od pierwszych dźwięków wyraźnie dało się wyczuć obopólną wymianę energii o bardzo dużym natężeniu. Publiczność reagowała euforycznie, a zespół wydawał się autentycznie zadowolony z przyjęcia. Cały występ podporządkowano rytmowi, dokładnie jak trzy lata temu, gdy widziałem ich po raz pierwszy. Grupa nadal jest precyzyjna, bezlitosna i nie bierze jeńców. Yannis Philippakis trwa w swej karykaturalnej nieco pozie naburmuszonego i gniewnego Prince`a, nadal z lubością uprawiając dosyć pokraczny parkour po balkonach kolejnych sal koncertowych. W Stodole zaliczył wyraźną chwilę wahania, skok może nie był do końca czysty, najważniejsze jednak, że skuteczny. Nie dość, że Yannis zachował komplet uzębienia to momentalnie wprowadził i tak mocno rozentuzjazmowaną publikę w ekstazę graniczącą z padaczką.
Warto było udać się na ten koncert, by odnaleźć, zanikający na kolejnych studyjnych albumach, pierwiastek twórczości Foals. Od tego momentu na nowo wierzę, że przy odrobinie szczęścia uda im się nie wpaść w pułapkę szablonowego i przewidywalnego pop rocka. Jeden z najlepszych koncertów w ostatnim czasie i ani słowa więcej, i tak piszemy o nich stanowczo zbyt często.
Co państwo na to?