Foals, Kid606
03/12/2012, Heimathafen Berlin
W licznych kulturach dwunastka jest symbolem doskonałości: dwanaście znaków zodiaku, dwunastu apostołów, dwanaście gwiazd we fladze Unii Europejskiej. Dwunastka prześladowała nas także podczas wyjazdu na koncert Foals, który odbył się w berlińskim klubie Heimathafen trzeciego dnia ubiegłego miesiąca. Grudzień to przecież dwunasty miesiąc roku, dwanaście też litrów benzyny wlałem przez pomyłkę do baku naszego diesela w drodze na koncert. „Parszywa dwunastka” przypomniała o sobie także podczas samego koncertu…
Po przeczytaniu mojego tekstu możecie odnieść wrażenie, że dział relacji z koncertów na stronie musicnow.pl to księga skarg i zażaleń, która nie ma zbyt wiele wspólnego z muzyką. Niestety, ale jeśli czeka się na jakieś wydarzenie i w tym oczekiwaniu buduje się idealną wizję szczęścia, można się łatwo zawieść, zniechęcić i kończy się to potwornym narzekactwem. To fakt, wyjazd na koncert Foals od początku obłożony był swoistą klątwą, której skutki objawiły się już podczas podróży – kilkugodzinne opóźnienie spowodowane pomyłką przy tankowaniu paliwa oraz, związane z tym wycieczki krajoznawcze po okolicznych zakładach naprawczych to tylko początek, późniejsze problemy z pogodą – zacinający straszliwy deszcz, który uniemożliwił nam zwiedzanie Berlina oraz poszukiwania jednego z berlińskich squatów – Köpi, które nie dość, że wyczerpujące to doprowadziło nas do ziejącej pustakami kamienicy, wyglądającej tak, jakby wszystkie punki ze względu na polsko-niemieckie resentymenty, postanowiły zrobić nam na złość i pochować się po mysich dziurach. Ot i narzekanie, nie zapominajmy jednak o przyjemnościach, jakich udało nam się doświadczyć.
Koncert klubowy takiego zespołu jak Foals to, moim zdaniem, obiecująca perspektywa. Ich muzyka wymaga przestrzeni, ale niekoniecznie powinna to być przestrzeń wielkich otwartych festiwali. Heimathafen z pewnością stanowi odpowiednie miejsce na kameralny, a jednak żywiołowy koncert – duży hall, oddzielna kawiarnia z barem i przestronna sala koncertowa. Klub mieści się w czymś na kształt XIX-wiecznego teatru lub podrzędnej operetki, co dziś daje znakomitą mieszankę podejrzanej elegancji rodem z fin-de-siecle’u i punkowego sznytu.
Przejdźmy jednak do samego występu. Moim zdaniem Blue Blood – grany na początek w wydłużonej, nieco improwizowanej wersji, zaprezentowany w porządnej sali o dobrych własnościach akustycznych i miłym oku kolorowym świetle odbijającym się na pastelowych ścianach, brzmi o wiele lepiej niż w rozmytym kontekście zeszłorocznego Open’era. Początek koncertu wprowadził więc nieco magiczną, charakterystyczną nutę zadumy dla energetycznej przecież muzyki Foals, która wydawała się znakomitą zapowiedzią uczty, którą grupa mogła zgotować swoim fanom. Mogła, ale czy zgotowała? Mimo świetnej przestrzeni Heimathafen od początku niewątpliwym problem było nagłośnienie. Im bardziej złożone dźwięki, tym większe sprzężenia, im głośniejsza partia wokalu, tym większe pogłosy i dudnienie. Przy ciekawych skądinąd wykonaniach Electric Bloom czy French Open, wszystko się już waliło – długie partie skaczących urywanych gitar, zamiast układać się z tak charakterystyczną dla Foalsów precyzją w głęboką nieogarnialną strefę dźwięku, z każda chwilą stawały się niezrozumiałą i jazgotliwą kakofonią. Poza fatalnym nagłośnieniem dziwne wrażenie zrobiła na mnie maniera lidera Foals – Yannisa Philippakisa, który, mimo że zespół występuje raczej bez specjalnego kontaktu z publicznością, przez cały czas próbował zainteresować fanów swoją osobą – a to grając na gitarze z pobliskiego baru, a to wdrapując się na galeryjkę otaczającą salę koncertową by później, po wyraźnych kłopotach z zejściem na dół, zawisnąć pociesznie nad ladą i dyndać krótkimi nóżkami w czarnych getrach oczekując na pomoc obsługi. Wydawało się jakby to przedstawienie miało na celu odwrócić uwagę publiczności od ewidentnych kłopotów z nagłośnieniem, dość leniwej gry zespołu (nawet w szybkim Cassius), który ostatecznie wykonał przecież tylko dwanaście utworów – nieco wydłużony set festiwalowy. I tu dwunastka nie dała nam spokoju!
Być może, gdyby nie dudniące nagłośnienie oraz nieco mniej szczeniackiego szpanerstwa u wokalisty, łatwiej byłoby skupić się na, przecież tak kunsztownej i brawurowej, mathrockowej ekwilibrystyce zespołu: miarowej stopie, która wprowadza nieco hipnotyczny nastrój (np. w Olympic Airways) czy dźwiękowej przestrzeni, którą, w ten charakterystyczny dla siebie, sposób tworzą Foalsi nie poprzez długie solówki, ale krótkie, stopowane, urywane dźwięki gitar, otoczone klawiszową mgiełką.
Koncert Foals w berlińskim Heimathafen z pewnością nie był szczytem możliwości grupy z Oxfordu. Niestety, to, że cenię Foalsów i wiele dobrych słów garnie mi się na usta podczas omawiania ich twórczości nie może przesłonić faktu, po ostatnim koncercie jest jednak we mnie pewien trudny do usunięcia dysonans: kunszt tego zespołu niekoniecznie korespondował z zaangażowaniem podczas prezentacji swojej twórczości zgromadzonej w Heimathafen publice. Być może powodem takiego stanu rzeczy był fakt, że na drugi dzień grali oni support przed Red Hot Chilli Peppers – no cóż, są rzeczy ważne i ważniejsze, publika mniejsza i większa… Trzeba wiedzieć gdzie się pokazać.
Na koniec dodam, że, mimo samochodowych przygód w drodze na koncert, koszmarnej pogody w samym Berlinie i umiarkowanego entuzjazmu (jak nie trudno zauważyć) po występie Foalsów, wyjazd do Berlina udał się znakomicie. Dlaczego?… Zadecydowały o tym dwie rzeczy: po pierwsze czynnik ludzki – najważniejsze to dobrze się bawić z dobrymi kompanami podróży, po drugie: kuchnia – nic tak nie osładza życia muzycznego frustrata jak dobrze upieczona tajska kaczka czy śródziemnomorskie przysmaki konsumowane przy ulubionej ulicy na Kreuzbergu… Tutaj nawet „parszywa dwunastka” nie mogła nam przeszkodzić, a Foalsi? – no cóż, poprawcie się chłopaki!
Co państwo na to?