Falarek Band
Kompletne zaskoczenie. Taka reakcja przeważała zwykle w odpowiedzi na wiadomość o reaktywacji jednego z najciekawszych i najbardziej nowatorskich projektów muzycznych lat 90-tych: Falarka.
Zespół założony przez perkusistę Piotra Falę Falkowskiego i Arkadiusza Antonowicza (stąd nazwa: Fala + Arek) wspólnie z gitarzystą Post Regimentu Smokiem, klawiszowcem Piotrem Subotkiewiczem oraz Robertem Brylewskim w roli wokalisty, pojawił się na warszawskiej scenie muzycznej na początku lat 90-tych, nagrał znakomitą płytę, przymierzył się do kolejnej, po czym słuch po nim zaginął. Wydawać by się mogło, że to zamknięty definitywnie rozdział. A jednak nie: na początku czerwca przez fejsbuki itp. przetoczyła się wiadomość o reaktywacji i związanym z nią koncercie w CDQ.
Wybierając się tam miałem mieszane uczucia. Trochę nieufnie podchodzę do reaktywacji po latach, wiele z nich okazuje się być niewypałami, a że z Falarkiem wiązały się dla mnie zawsze bardzo dobre wspomnienia, nie chciałem być świadkiem zburzenia legendy.
Koncert rozpoczęło długie ambientowe intro, grane przez zapowiadanych wcześniej gości (m.in. Banan niegdyś w Kulcie i Armii) i po mniej więcej półgodzinnym snującym się i narastającym powoli jamie na scenie pojawił się zespół. Po pierwszych paru taktach moje obawy co do formy kapeli zniknęły, bo uderzenie dźwięku było potężne i nie pozostawiało złudzeń, czy czas nie zmienił tu czegoś na niekorzyść. Pierwszym, co zwracało uwagę, była znakomita sekcja rytmiczna, obywająca się bez niepotrzebnych efekciarskich popisów, grająca dokładnie to, co trzeba. Ten styl kojarzy mi się trochę z podejściem bębniarzy AC/DC: prosto (co nie oznacza prostacko) i do przodu. Dzięki temu gęste przejścia dodawały numerom jeszcze większego kopa, stanowiąc przeciwwagę dla ascetycznej przez większość koncertu gry. Nie spodziewałem się też, znając zespół tylko z nagrań, że na żywo jest tak energetyczny, dlatego zostałem pozytywnie zmiażdżony czadem walącym ze sceny. Jedyne określenie jakie przychodzi mi do głowy to pancerny, psychodeliczny i transowy walec… Przez kilka pierwszych kawałków, wyglądający jak zakręcony Nosferatu, Robert Brylewski sygnalizował problem z poziomem wokalu. Bo rzeczywiście nie było go prawie słychać, podobnie jak klawiszy. Sytuacja w końcu poprawiła się w drugiej połowie koncertu, choć wydaje się, że sala w CDQ jest za mała na tak głośno grające bandy. To trochę zazgrzytało, jednak koncert muzycznie był na tyle dobry, że publiczność pozwoliła im zejść ze sceny dopiero po dwóch długich bisach. Jeżeli idzie o dobór materiału, zagrali po prostu wszystkie numery z płyty, przeplatane powracającym instrumentalnym motywem, niektóre powtarzając w trakcie bisów.
Zatem powrót udany, świetnie przyjęty, mimo kłopotów z dźwiękiem. Pozostaje mieć nadzieję że zespół trochę jeszcze pogra, tym bardziej że dziś, w rzeczywistości plastiku i metroseksualnej krainy łagodności, nie ma zbyt wielu charyzmatycznych, poszukujących kapel. Czekam na nową płytę, myślę zresztą że nie tylko ja, więc, proszę zespołu, proszę się nie rozpaść…
Michał Jesiołowski
Co państwo na to?