Dry The River
17/11/2012 Hydrozagadka, Warszawa
Do tej pory obcowałem z Dry The River wyłącznie w festiwalowych okolicznościach. Za pierwszym razem trafiłem na ich występ trochę przypadkiem i zostałem absolutnie oczarowany – zespół grał dla małej grupki ludzi na najpodlejszej ze scen, ale wszelkie niedostatki nadrabiał zaangażowaniem i porażającą autentycznością (relacja z Latitude 2011 tutaj). Drugi okazja nadarzyła się na tegorocznym Open`erze – bogatszy w doświadczenia oznaczyłem ich jako grupę, którą zobaczyć należy koniecznie i brutalnie indoktrynowałem w tej materii resztę openereowej załogi. Jak powszechnie wiadomo, podczas festiwalowych wojaży dni są stanowczo zbyt krótkie, dlatego byłem poważnie zdenerwowany, gdy w drodze na ich występ łapaliśmy coraz większy poślizg czasowy. W obu przypadkach koncerty Dry The River pozostawiały pewien niedosyt – taki urok festiwali, że wszystko musi odbywać się co do minuty zgodnie z rozkładem, na scenie obok hałasują w najlepsze kasztaniaki w rodzaju The Vaccines, a publiczność bywa dosyć zmęczona i przypadkowa. Wtedy wydawało mi się, że dopiero w sprzyjających skracaniu dystansu i nadmiernej potliwości klubowych okolicznościach grupa wykrzesa z instrumentów najprawdziwsze iskry i ostatecznie rozłoży mnie na łopatki. Po sobotniej wizycie w Hydrozagadce nie jestem już pewien niczego.
Organizatorzy powinni być zadowoleni, frekwencja była bardzo przyzwoita, co prawda mocno nieletnia, ale przecież dopóki nikt nie wpadnie na pomysł wprowadzenia ulgowych biletów, nie ma to najmniejszego znaczenia. Koncert rozpoczął się bardzo punktualnie, powiedziałbym festiwalowo, i… po chwili się skończył.
Dosłownie trzy kwadranse i było po wszystkim. Chciałbym wierzyć, że może mieć to związek z faktem, że występ odbywał się w sobotę i niewidzialna ręką klubu chciała możliwie najsprawniej zakończyć część koncertową, by rozpocząć kasowanie przybyłych na sobotnią potańcówkę, jednak moja natura śledczego podpowiada mi, że było inaczej.
Panowie odegrali swój mikrych rozmiarów set co najmniej poprawnie, czyli znacznie poniżej moich oczekiwań. Oczywiście mogła podobać się ściana dźwięku kończąca Demons czy fajny skok dynamiki w Weight & Measures, który rozpoczęli z wyłączonymi wzmacniaczami i mikrofonami. Lider ciągle jest brzydki i przetłuszczony w ten sam hipnotyzujący i uwodzicielski sposób, co ostatnio, nadal bardzo dobrze śpiewa, a cała drużyna jest bardzo dobrze zgrana i naoliwiona jak należy.
Brakowało mi jednak prawdziwego życia i zaangażowania, krwi na palcach i zdartych gardeł – cały występ sprawiał wrażenie brutalnie zachowawczego i pozbawionego wszelkiej spontaniczności. Czyżby rutyna dopadła ich już po wydaniu pierwszego albumu? Czyżby.
Całość odbyła się ekspresowo do tego stopnia, że Panowie odpuścili nawet rytualne wyjście za kulisy przed bisami – może mieć to związek z faktem, że nie bardzo było gdzie wychodzić, Hydrozagadka nie dysponuje backstage`em z prawdziwego zdarzenia. Nie rozumiem natomiast, dlaczego ów bis, który formalnie bisem nie był, polegał na ponownym odłączeniu instrumentów i odegraniu pseudouduchowionego psalmu pośród publiczności. To chyba już tradycja, wynikająca z charakteru klubu – nie ma tu przecież fosy, bramek i spęczniałej ochrony, która oddzielałaby artystów od odbiorców. Tym razem jednak nie był to raczej spontaniczny gest, a wystudiowany element przedstawienia. Co gorsza, na opustoszałej scenie momentalnie ustawił się szwadron dziewcząt z ogniem w oczach i odbezpieczonymi aparatami w rękach. Ja natomiast poczułem się co najmniej nie na miejscu. Przyszedłem na koncert rockowy, wyszedłem zaś po krótkim seansie uwielbienia dla zadurzonych fanek.
Możliwe, że jestem stary, zblazowany i zamiast chadzać na koncerty powinienem skupić się na głaskaniu kota. Dopuszczam jednak możliwość, że zespołowi Dry The River w rzeczywistości bliżej do boysbandu niż młodego i charyzmatycznego zespołu rockowego z zadatkami na coś więcej. W takim układzie wydaje się zupełnie zrozumiałe, że pozowanie do zdjęć, podpisywanie biletów, części garderoby i czego popadło trwało, co najmniej tyle, co sam występ, a w między czasie zespół dostał od oddanych fanów cukierniczy wypiek. A co jeśli ich tatuaże to tylko kalkomanie
Co państwo na to?