Chameleons Vox, Murder At The Registry
24/09/2014, Magnet Club, Berlin
Na wieść o koncercie „Kameleonów” w Berlinie w Magnet Club (24.09.2014), promującym 30-lecie wydania pierwszego albumu The Chameleons – „Script Of The Bridge”, która dobiegła do mnie z dwumiesięcznym wyprzedzeniem, nie mogłam zmrużyć oka pierwszej nocy. Stało się dla mnie jasne, że poruszę niebo i ziemię, by ten termin nie pozostał ledwie w sferze pobożnych życzeń. „Don’t pay now. You have to pay later. Confront your tigers made of paper…” W końcu jeśli nie 24.09 – to kiedy znów i czy jeszcze w ogóle? Nie ma najzwyczajniej na świecie innych opcji. Jadę, obowiązkowo!
Minęło dziewięć (bardzo) długich godzin przejazdu z Polski i po relatywnie już krótkiej (acz zdrowo wytrącającej z równowagi) walce z biletomatami na przydworcowej stacji U-Bahnhof Kaiserdamm bezproblemowo pokonałam metrem ze świeżo poznanymi znajomymi ostatni odcinek trasy, zbawienie i płynnie wiodącej do docelowego punktu – Magnet Club. Hojnym w dosłownym tego słowa znaczeniu uśmiechem od losu, ledwie na parę chwil przed wejściem do klubu, okazała się przypadkowo nawiązana konwersacja z panem, który chciał odsprzedać jeden z biletów. Summa summarum wejściówkę nabyłam w niższej o połowie cenię – niż czyniąc to, planowo, na bramce. Od przestąpienia progów Magnet Club (20:00 z lekkim hakiem) do bodaj najszczęśliwszych dla mnie w ostatnim okresie 100 minut (22:20-0:00), parametry zwyczajowo pojętego czasu zdecydowanie straciły na swoim znaczeniu. Berliński oddech undergroundowej zimnej i mrocznej mocy z rozmachem obejmował całe wnętrza lokalu – od gęsto rozsianych na ścianach afiszach (Dancing on the Berlin Wall! Który kraj i jaka inna metropolia może konkurować z Berlinem – istnym zagłębiem wszelkiej maści imprez, sygnowanych znakiem Dark Independent?) po muzykę dobiegającą z głośników. Sama ta rozgrzewająca oprawa wbiła mnie zresztą doszczętnie w ziemię. Jeśli tak wysmakowanych, wybitnie dobranych, acz sączących się niepozornie nagrań uświadczyć można przed głównymi punktami programu, to jaką feerią dla kubków słuchowych musi być tutaj pełnowymiarowa impreza z udziałem DJ-ów?
Tłumy osób coraz to widocznej zasilały Magnet Club, choć wielość zakamarków tej miejscówki pozwalała na w miarę swobodne przemieszczanie (stacjonarnie i tak ciężko byłoby mi usiedzieć w jednym miejscu), zanim na dobre zakotwiczyłam w koncertowej części sali.
Wcześniej wystąpił jeszcze Murder At The Registry. Reaktywowany po dekadzie absencji na scenie zespół ma na swoim koncie trzy EP-ki i jedno wydawnictwo przekrojowo kompilujące dokonania formacji („Filed ’93-’03”). Dyplomatycznie sprawę ujmując: ich repertuar dość adekwatnie współgrał z nadaną imprezie formułą. Nie na tyle jednak, by wywołać u mnie specjalny efekt „wow!”. Fuzja brzmień post-rockowych, indie, falowych, z pojawiającymi się gdzieniegdzie aranżacjami elektronicznymi – o ile sama w sobie zróżnicowana i wymykająca się spod jednoznacznej klasyfikacji, o tyle prowadząca chwilami dyskretnie do pewnych oznak znużenia. Niewykluczone, że ponowna styczność (już w warunkach domowych) z muzyką Murder At The Registry zdąży jeszcze nadać inny ton percepcji jej odbioru. Nadeszła jednak wreszcie wyczekiwana, upragniona, wytęskniona „Godzina Zero”.
Eskalacja emocji sięgnęła zenitu, gdy na sali, spowitej już prawie całkowitą ciemnością, rozbrzmiał w mig przeze mnie rozpoznany motyw: intro z „Monkeyland”. „Kameleoni” punktualni niemal co do sekundy rozpoczęli Muzyczny Spektakl. A dla mnie na ponad półtorej godziny zniknęły a b s o l u t n i e inne wymiary czasoprzestrzeni. „Life’s an optical illusion…”. Zdarty niemal do cna na drugi dzień głos jest tu wymownym dowodem w sprawie – pozanagraniowe obcowanie z The Chameleons opuściło z impetem kręgi imaginacji! Mark Burgess i s-ka zachowali całkowitą wierność sekwencji nagrań ze „Script Of The Bridge”. Nie było to jednak machinalne odegranie materiału, czemu wyraz dały częstokroć improwizowane partie gitarowe, czy wstawka Joy Division do „Singing Rule Britannia (while the walls close in)” w bonusowej już partii tego utworu. Nowofalowe pasaże, wyczarowywane przez Chrisa Olivera i Neila Dwerryhouse’a to jedna ze składowych, za sprawą której mam niekłamaną słabość do grupy. Drugim takim asumptem jest bezbłędny, ultra-mocny, nie załamujący się praktycznie na żadnym rejestrze, a przy tym nad wyraz melodyjny wokal Marka – znak rozpoznawczy zespołu. Środowy koncert w Magnet Club dowiódł dla mnie tej frazy w każdym calu.
Dokonując szczegółowego przeglądu koncertowej tracklisty, mogłabym równolegle popełnić recenzję albumu, którego już trzydziesta rocznica wydania stała się zarazem podłożem i muzycznym epicentrum tego wieczoru. „Script Of The Bridge” czy choćby nie mniej ukochany przeze mnie „Strange Times” doczekają z pewnością bardziej linearnej i merytorycznie dedykowanej postaci tekstu. Wspomnę w tym miejscu jednakże o nagraniach, po których wykonaniu mogłabym bez żalu pożegnać się na dobre z padołem ludzkich łez. „Second Skin” i „Paper Tigers”. Z każdym strumieniem dźwięków płynących ze sceny odradzała się kawałek po kawałku moja dusza, a w świadomości kołatała myśl, że w żadnym innym miejscu nie zdołałabym doświadczyć takiego flow, uwznioślenia, synergii z wszechrzeczą. Tak czystej magii. „I realise a miracle is due…” I nawet wyłowiona w tym koktailu emocji śladowa desynchronizacja perkusji Johna Leve’a z resztą składu nie miała większego wpływu na mój całościowy odbiór. Nie zakłóciły go również przejściowe trudności z systemem nagłaśniającym w trakcie jednego z nagrań („Looking Inwardly”), granego w dalszej części koncertu. Moment dostrojenia akustyki i likwidacji usterki sprzętu Mark Burgess i Chris Oliver wykorzystali zresztą nader efektywnie, wykonując ad hoc improwizowany wirtuozerski duet gitarowy.
Jedynym, co pozostawiało pewien niedosyt był kontakt Marka z publiką. A owa chemia z fanami w Magnet Club w zestawieniu z zapisem koncertowym z 2011 roku z Primavera Sound Festival, który w osobistym rankingu bootlegów traktuję jako absolutną, pozbawioną skazy matrycę, zawiązała się w raczej umiarkowanych ilościach. Za to zgromadzeni całkiem tłoczno w klubie przyjęli „Kameleonów” entuzjastycznie i ciepło. A sposobność do obserwacji miałam więcej niż zadowalającą, szczęśliwie docierając do drugiego czy trzeciego rzędu od barierek. Zarejestrowany występ The Chameleons na wspomnianym festiwalu to istna kaskada energii, przepływającej między muzykami a barcelońską publiką. Nie wątpię jednak, że przy obecnie prezentowanej kondycji grupy, równie pełnowymiarowa interakcja z fanami jest nadal w pełni osiągalna.
Bezpośrednie spotkanie z „Kameleonami” graniczyłoby w środę chyba z cudem. Po wybrzmieniu ostatniego bisu (ferwor wrażeń skutecznie odciął zasłoną niepamięci, które nagranie wieńczyło ten wieczór), Mark Burgess i s-ka na dobre zaszyli się na backstage’u, udzielając – z doczytanych już po powrocie wieści – wywiadu dla Post-Punk.com.
Mimo pewnych luk finisz The Chameleons na scenie Magnet Club zastał mnie w stanie euforycznego spełnienia. Niemożliwe, jeszcze niespełna miesiąc przed, stało się faktem dokonanym.
A dalsza partia programu? Cóż, Berlin nie uraczył nas suto swoją imprezową nocną stroną mocy (środek tygodnia). Wrażeń wizualnych dostarczyła jego industrialna odsłona: wiadukt, splątane trakcje kolejowe Hauptbahnhof i miasto mieniące się tysiącami neonlichts. W uczynionym zaś postoju w przypadkowo natrafionej klubokawiarni – winylowa dawka uderzenia i szeregu niespodzianek: Joy Division, The Smiths, The Cure…
Basia Malec, Natalia Nov – osobiście i bezpośrednio uczyniłam to już wiele razy, w tych zapiskach nie mogłoby zabraknąć jednak na to miejsca. Z całego serca Wam dziękuję – fakt mojej obecności w Berlinie ziścił się w lwiej części za Waszą zasługą i udziałem!
Co państwo na to?