The Black Queen
07/10/2016, Hybrydy, Warszawa
W momencie, gdy stukam w klawiaturę, żyjemy już w przyszłości, mamy samosznurujące się buty oraz wozy poruszające się bez konia i wiemy też, że Dillinger Escape Plan zapowiedział koniec działalności. Mój najprawdopodobniej ulubiony zespół wszechczasów wyda jeszcze jedną płytę, zagra ostatnią trasę i rozpadnie się. Natomiast istotni członkowie DEP czyli Ben Weinman i Greg Puciato idą dalej, o czym wiemy już od dawna. Pierwszy z panów razem z kolegami z Mastodon i Alice In Chains wydaje właśnie album jako Giraffe Tongue Orchestra, projektem którego nie rozumiem, o którym nie rozmyślam i o którym ktoś inny wam być może opowie. Drugi zaś, czyli pan Puciato, w lutym tego roku wydał płytę „Fever Daydream” z trio pod nazwą Black Queen. Wyprodukowana przez mistrza elektroniki, Joshuę Eustisa z Telefon Tel Aviv i zasilona przez byłego technicznego DEP, niezłego gitarzystę, Stevena Alexandra, płyta Black Queen to w swojej konwencji po prostu arcydzieło. Już poszczególne single, które wychodziły kolejno jako zapowiedzi płyty późną zimą 2015, spowodowały niemałą histerię wśród fanów Dillingera, zasłużenie zresztą. Taneczno-romantyczny i prawie całkowicie „ejtisowy” styl, melodyjne piosenki, z których każda jest potencjalnym hiciorem i rewelacyjna, dopieszczona w każdym detalu produkcja, to zwięzły rysopis tej płyty. Jej twarzą zaś jest Greg Puciato, który śpiewa pięknie, emocjonalnie i zarazem kojąco. Każdy utwór na tej płycie to możliwość zatrzymania życia na chwilę, wzięcia głębokiego oddechu i przeżycia jakiegoś rodzaju uniesienia. Nie przesadzam.
Koncert natomiast, był taki jak się spodziewałem: nie miał szans z płytą i nie wygrał z nią, bawiłem się jednak świetnie. Warszawskie Hybrydy okazały się być prawie idealnym miejscem na takie muzyczne wydarzenie, nagłośnienie dało radę z lekkim przymrużeniem oka (przesterowane niskie częstotliwości w dwóch momentach całego koncertu to dla jednych istna tragedia, a dla mnie rzecz do zniesienia) a klub jest klimatyczny, dopóki oczywiście oglądam go w takim kontekście tematycznym, innego bym się bał. Dyskoteki muszą tam być srogie i na pewno nie wpadnę sprawdzić, nawet jeśli następnym razem gdy będę odwiedzał Warszawę, ktoś wrzuci mi pigułę do whiskey, zakręci mną i pchnie w miasto. Koniec dygresji.
Panowie zagrali w trzyosobowym składzie, zręcznie posługując się półplejbekiem, zachowując przy tym twarz oraz podtrzymując wrażenie słuchacza, że zespół gra na żywo. Tym, którzy już się krzywią, pozwolę sobie wyjaśnić, że do tak ładnego ogarnięcia muzyki Black Queen w pełni lajw, bez odtwarzania śladów, chłopcy musieliby zabrać w trasę co najmniej trzech dodatkowych muzyków i efekt niekoniecznie byłby wzorowy. Ortodoksi Żywego Grania oraz Rycerze Zakonu Analogowego byliby mocno zawiedzeni, ja natomiast przyszedłem tu tańczyć, posuń się.
Greg zaśpiewał prawie doskonale, ale chyba walczył z czymś tego wieczoru: przemęczeniem, przeziębieniem, przeludnieniem czy globalnym ociepleniem – rozumiem, nie oceniam. Facet jest przez pół życia w nieustającej trasie i jeśli ma ewidentnie zły dzień, a nadal daje radę, to szanuję to jak skurczybyk. Oczywiście, nie jeden ambitny wokalista słuchający tego wykonu marudziłby na sporadyczne nieczystości, ale większość obecnych na koncercie ludzi była normalna, a co za tym idzie, co najmniej zadowolona, a ja podczas „Maybe We Should” miałem dreszcze i orgazm uszny.
Prawie każdy numer został zagrany w wersji w jakiś sposób rozszerzonej, zwykle były to zabiegi udane i nie powodowały nudy ani przesytu, może poza otwierającym koncert „Distanced”, który chyba jako jedyny stracił na dodaniu nic nie wnoszącego ogonka, choć mogę się mylić. Natomiast kończące sztukę „Apocalypse Morning” mogłoby spokojnie trwać jeszcze trzydzieści minut i wszyscy pośliniliby się w szczęśliwej katatonii, końcówka bowiem miażdżyła prawie dosłownie – poziom słodko-gorzkiego hałasu w pewnym momencie przypominał płyty i koncerty Dälek. Potem nastąpiła cisza. Greg podziękował, przeprosił, zbił kilka piątek, przytulił laski tylko z pierwszego rzędu i zniknął. Steven podpisał płyty, pogadał sporą chwilę z ludźmi, był nawet tak miły, że wybaczył mi to, że mylę go z Joshem i poszedł załatwić mi podpis Grega na mojej kopii „Miss Machine”. Dziękuję Steven, dzięki chłopaki, warto było jechać cztery godziny, żeby tego doświadczyć, jesteście super zespołem, życzę Wam powodzenia i chcę więcej.
P.S. Dzień dobry Szanownemu Czytelnikowi – nazywam się d’ (fonetycznie: d-prim) i to jest mój pierwszy tekst na łamach musicnow.pl
Na co dzień jestem producentem muzycznym i wokalistą (zawody wykonywane) i z jakiegoś powodu, ktoś z redakcji upiera się, że umiem i powinienem pisać o muzyce. Nie zgadzam się z tym, ale grożono moim dzieciom, więc „dałem się namówić”. Pozdrawiam serdecznie redakcję i wszystkich trzech czytelników serwisu, życzę nam cudownej, symbiotycznej współpracy.
Co państwo na to?