
Balthazar, Soldier’s Heart
07/02/2014 Hydrozagadka, Warszawa
Ten wieczór zwiastował jeden niezły występ muzyczny i jedną niewiadomą – okazało się jednak, że „niezły” to w przypadku Balthazara określenie co najmniej nazbyt powściągliwe, „niewiadoma” zaś, rokuje na coś więcej niż tylko ta dość stonowana opinia. Balthazar był świetny, Soldier’s Heart, po występie w Hydrozagadce, zasługują na to, by bacznie przyglądać się ich dalszemu rozwojowi.
Belgowie podróżują busem rozmiarów trzypiętrowego bloku mieszkalnego, nie tylko dlatego, by nie sypiać na siedząco, razem z nimi jeździ kupa sprzętu, który naprawdę słychać…
Na scenie trochę tłoczno, kilku chłopa i jedna, acz obdarzona naprawdę wyrazistym głosem, panieneczka. Wszyscy wyrwani żywcem z jakiegoś filmu z lat 80. I nie chodzi tu wcale o barwne kino akcji, rozwichrzone fryzury, przydługie płaszcze, wymięte sweterki w romby (pan klawiszowiec), to raczej stajl na „Zemstę frajerów”, jeśli pamiętacie to wiekopomne dzieło amerykańskiej kinematografii. Nie dajmy się jednak zwieść, pod tymi w uroczymi ciuszkami (tudzież hipsterską maskaradą) kryją się naprawdę artystyczne dusze, a do tego profesjonalni i świadomi muzycy. Z zatem, w wielkim skrócie, in plus: Sylvie Kreusch, doskonale operująca głosem wokalistka, balansująca pomiędzy wysokimi „ariami” a zmysłowym, ciepłym szeleszczeniem; świetne partie rytmiczne, które w połączeniu z nieco „artystowskim”, a miejscami nawet nieco zimnofalowym brzmieniem gitar dawały znakomity, surrealistyczny klimat, który mimo wszystko nie niwelował efektu skondensowania i dyscypliny, jaką można było zauważyć w, pozornie bardzo swobodnym występie zespołu; in minus: zbyt mało przestrzeni, gitara grająca sauté, wymagająca przyprawienia czymś w rodzaju ciepłego pogłosu i większego melodycznego zdecydowania; do tego zaś wątpliwej jakości outro, stanowiące niezbyt melodyjny popis wokalistki okraszony chórkiem, bąkających coś niewyraźnie pod nosem, trzech panów z zespołu. Rachunek wychodzi jednak dodatni, winszuję młodzikom występu i czekam na nagrania studyjne.
Przejdźmy jednak do gwiazdy wieczoru – Balthazara. Zaczęli od „Lion’s Mouth” i efektownego, pełnego zadymienia. Gdy tylko widoczność odrobinę się poprawiła jedno stało się pewne – tak dobrze nagłośniony koncert dotąd się Hydrozagadce nie przytrafił. To nie tylko moje zdanie. Oczywiście jest cała masa grup brzmieniowo bardziej złożonych i wymagających, ale to, co udało się wykręcić z pogłosowo-vintage’owego brzmienia grupy, zasługuje na poważne uznanie. Nic nie dzieje się przypadkowo, Belgowie podróżują busem rozmiarów trzypiętrowego bloku mieszkalnego, nie tylko dlatego, by nie sypiać na siedząco, razem z nimi jeździ kupa sprzętu, który naprawdę słychać.
W wydaniu koncertowym grupa eksponuje przede wszystkim aspekt rytmiczny. Łatwo zbagatelizować umiejętności sekcji Balthazara, Panowie nie tracą czasu na jałowe popisówki, ale bas z bębnami bezbłędnie podkreślają podskórną taneczność tych superstylowych retro piosenek. W połączeniu z rewelacyjnym nagłośnieniem, nie było możliwości by kończyny odbiorców pozostały nieruchome.
Wokalnie udzielają się wszyscy członkowie składu, ale pierwszy plan należał niewątpliwie do śpiewających gitarzystów o dość sprzecznych aparycjach. Wymuskany śniady elegancik o idealnie wyregulowanych baczkach kontra belgijski-jak-to-tylko-możliwe, rudy blondyn z dziurami w zaroście i świdrującym spojrzeniu w typie Matta Berningera, posługują się głosem w podobnie niechlujny, zblazowany i czarujący sposób. Żeńska część drużyny koncertowej twierdzi, że brzydszy wygrywa. Krzepiące.
Poza całym niemal „Rats” i pokaźną reprezentacją „Applause” (jaka szkoda, że zabrakło „Throwing A Ball”), grupa zaprezentowała również trzy zupełnie nowe numery. Wygląda na to, że następca” Rats” (recenzja jest tutaj) będzie pogodniejszy, żywszy, a tym samym niestety mniej zawiesinowo-kleisty. Będę się tym martwił w swoim czasie, bo na razie w głowie ciągle radośnie pobrzękuje mi mocno perkusyjne zakończenie części zasadniczej („Any Suggestion”), skradający się podstępnie „The Man Who Owns This Place” czy, nie pozostawiający złudzeń, że to już naprawdę koniec „Blood Like Wine” (Raise your glass to the nighttime and the ways/To choose a mood and have it replaced).
Forma, którą Balthazar prezentuje na żywo potwierdza, że samodzielna trasa koncertowa i rola headlinera to trafiony pomysł. Support przed Editorsami pewnie pomógł w promocji, ale z artystycznego punktu widzenia przewyższają oni ciążących w kierunku taniej poprockowej stadionowości Anglików, co najmniej o głowę.
Co państwo na to?