Balmorhea
14/04/2013 Cafe Kulturalna, Warszawa
W trakcie aktualnej trasy koncertowej Balmorhea podróżuje z pewnością busem pokaźnych rozmiarów. Członkowie zespołu mają zupełnie regularną budowę, najwyraźniej stronią od fundamentów amerykańskiej kuchni drogi, w rodzaju ćwierćfunciaków z serem czy słodkich gazowanych napojów sprzedawanych w poręcznych kanistrach. Cóż jednak z tego, skoro ilość instrumentów, którą zmuszeni są ze sobą taszczyć za żadne skarby nie zmieści się do Żuka. Najważniejsze jednak, że grupa, której nazwa przez długi czas była dla mnie niemożliwa do zapamiętania, wraz z całym wyposażeniem, jakimś cudem zmieściła się na scenie w Cafe Kulturalna.
To żadne fanaberie, przez cały występ w ciągłym użyciu były trzy zestawy klawiszowe, gitary akustyczne, wiolonczela, skrzypce, kontrabas, a nawet okazjonalnie ukulele. O rockowym zestawie podstawowym nawet nie wspominam. Muzycy nieustanie rotowali na stanowiskach i co bardzo ważne, całe to zamieszanie sprawiało im autentyczną radość, która na zasadzie osmozy, momentalnie przedostawała się w publiczność.
Oparty niemal wyłącznie o album Stranger, koncertowy set układał się w rozkołysaną, pełną harmonii, naznaczoną celtycką melancholią całość…
Grupa prawdopodobnie bazuje na post rocku, całe szczęście nie stanowi to wymówki dla jałowego, powtarzającego się w nieskończoność i poważnie już wyeksploatowanego smucenia. Muzycy wprawnie odfiltrowali wszystkie gatunkowe mielizny, wpuszczając w ich miejsce pokaźną porcję witalności, kompleksowy zestaw witamin i tran na wzmocnienie. W efekcie twórczość grupy, mimo, że przecież niemal w całości instrumentalna, jest wręcz nieprzyzwoicie śpiewna. Balmorhea kłania się w pas tradycji – gitarzysta zapętlając się na przestrzennych i nieprzeładowanych dźwiękami partiach z pewnością odrobił lekcję z Pink Floyd, a być może także z Dire Straits. Rozbudowane instrumentarium każe szukać odniesień także poza stricte rockowym poletkiem. Sędziwi, obficie przyprószeni siwizną jegomoście pokroju Erika Satie również odcisnęli piętno na wyraźnie klasycyzującej, mocno nasyconej akustycznymi dźwiękami, jednak nie poddającej się sztywnym ramom, twórczości grupy.
Obawiałem się nieco, że Balmohrea w większej dawce może okazać się nużąca. Niepotrzebnie, bo nawet fragmenty, które zarejestrowane w sterylnych warunkach studia nagraniowego wydawały się płaskie i niewystarczająco zdecydowane, w wydaniu koncertowym czarowały należytą wyrazistością, nasyceniem i porywającą dynamiką. Oparty niemal wyłącznie o album Stranger, koncertowy set układał się w rozkołysaną, pełną harmonii, naznaczoną celtycką melancholią całość. Nic nie szkodzi, że większość melodii była w gruncie rzeczy bardzo bezpieczna, uładzona i miła dla ucha, najważniejsze, że unosiły słuchaczy wprost na mięciutki obłoczek i przynajmniej na czas trwania koncertu świat sprawiał wrażenie miejsca zupełnie niegroźnego i lekkostrawnego.
Na koniec nie pozostaje nic innego jak bezczelnie się powtórzyć – im mniej oczekujesz na wstępie, tym przyjemniejsze powinno okazać się zakończenie. Obiecuję, że kiedyś uda mi się zastosować ten mało odkrywczy bon mot także w prawdziwym życiu.
Marcin Gręda
Co państwo na to?