
Co pokolenie naszych rodziców myśli o koncercie Cave’a?
24/10/2017 Torwar, Warszawa
Kolejny koncert Nicka Cave’a w Polsce za nami. Dla mnie to już piąty raz, kiedy miałam okazję zobaczyć Nicka i złe nasiona na żywo. Po wielu doświadczeniach z tematem stwierdziłam jedno – moja relacja z tego wydarzenia byłaby niczym innym, jak nudną egzaltacją nad genialnością tego występu (ale swoją drogą wspomnę tylko, że to był zdecydowanie koncert roku, a w tym roku na OFFie swój koncert zagrali także moi ukochani Swans, więc to o czymś świadczy. Chyba).

Zdecydowałam więc, że tym razem dam przemówić tym, których zazwyczaj sama wysłuchuję, a potem żałuję, że więcej osób nie może obcować z takimi przemyśleniami – moim rodzicom. Co jakiś czas zabieram ze sobą na koncerty tę dwójkę ludzi, która zdecydowała się powołać mnie na ten padół, w nadziei, że trochę wprowadzę ich w mój świat. Staram się wybierać to, co może im się potencjalnie spodobać, albo wyrażali raczej pozytywne uczucia do tej muzyki w dalszej bądź bliższej przeszłości. Tak właśnie było z Nickiem, co do którego moja mama mówiła, że nawet dobrze śpiewa, ale lepiej żeby się nie pokazywał. Tata zaś zabrał mi na jakiś czas moją kopię „Murder Ballads” i chociaż się nie przyznawał, to z uwielbieniem woził ją w samochodzie, zachwycając się zwłaszcza wokalami PJ Harvey na „Henry Lee”.
Zaznaczę, że mój ojciec to człowiek typowo „wychowany na Trójce” (tylko Pink Floyd, Genesis i podobne temu klimaty). Mama też orbituje wokół „trójkowych” przebojów sprzed lat – od niej przejęłam wczesne fascynacje The Doors czy Queen, wiem też, że dawno temu słuchała Myslovitz, ale jej przeszło (teraz tylko śmieje się ze mnie, że lubiła Rojka zanim to było modne).
Tak więc zabrałam rodziców na Nicka Cave’a, usadziłam wygodnie na trybunie Z (dokładnie na przeciwko sceny, bo jak mówi ojciec „tak było na Rogerze Watersie”, a koncert Watersa na Narodowym jest dla niego wzorem, który powinien stać w Sèvres jako show idealne, mama zaś stwierdziła, że „dziecko ładnie zadbało” dając rodzicom miejsca siedzące). Sama zapewniłam sobie miejscówkę tuż przy barierkach.
Kiedy pozytywnie zmęczona zeszłam ze sceny po odśpiewaniu z Nickiem „Push the Sky Away”, zaczęłam od razu szukać moich rodziców, stresując się, że mama może przejęła się widząc mnie na telebimie. No i oczywiście chciałam poznać ich wrażenia. Na szczęście okazało się, że mama jest szczęśliwa, a ojciec od razu zaczął sypać porównaniami.
– On był jak ci kosmici z Avatara. Na’vi – mówi. Przypomnę tylko, że kosmici z Avatara wyglądali mniej więcej tak:
Szybko okazało się, że nie chodzi o wygląd. – No i ci kosmici tak się łączyli z różnymi rzeczami, z drzewami, i ładowali sobie energię, albo przekazywali. I on robi tak samo – przechodzi obok ludzi i łapie ich za ręce jak za te drzewa i w ten sposób zbiera energię – stwierdził mój tata. Ok, niech będzie, to nawet celne. Pomijając drobny fakt, że Na’vi robili to zazwyczaj za pomocą ogona, a Nick nie ma ogona. Ale jakie to ma znaczenie. Mama dodała w tym miejscu, że jej zdaniem na samym początku bezpośredni kontakt Nicka z publiką był bardziej jak „namaszczanie” niż pozyskiwanie energii.
Kolejne wrażenie mamy było dokładnie takie, jakiego możecie się spodziewać po matkach. Przejęła się dietą Nicka. Bo przecież za chudy, że przecież za chwilę po prostu się złamie (muszę przyznać, że kiedy złapałam Nicka za nogę podtrzymując go nad tłumem ludzi zastanawiałam się, czy nie mam grubszego łokcia i chyba mam).
Rodzice zgodnie ocenili, że Nick na początku „przynudzał”, a „wielorybie jęki” w tle, to jednak nie było to (to odwołania do kawałków ze „Skeleton Tree”, a wielorybem jest jak mniemam elektronika Warrena Ellisa). Mama stwierdziła jednak, że potem Nick się rozkręcił i umiał „zaangażować publiczność”. Chociaż zwróciła uwagę, że kilka razy zdarzyło mu się fałszować. – Miał głos taki zmęczony, ale rozumiem, bo to jednak na żywo – dodała. Dowiedziałam się też, że na scenie przypominał on ojcu „połamanego ptaka” lub „świerszcza”.
Warren Ellis z wyglądem „Einsteina” bądź jednego z bohaterów filmu „Zakazane piosenki”, ze swoim ekstatycznym graniem na skrzypcach był za to według taty „nieco efekciarski” (tak jakby efekciarski nie był samolot wbijający się w ścianę zbudowaną na scenie na Narodowym, ale OK, nie będę dyskutować).
Ojciec wyraził też myśl, która mi się spodobała. – Inni muzycy to często mówią, że biorą energię od publiczności, że widownia im daje energię. I w ogóle tego nie widać. A on to naprawdę realizuje – powiedział kontynuując swoje porównanie do Na’vi. I faktycznie, widać jak Nick po „zespoleniu” z tłumem wskakuje na scenę, a przekazana wcześniej przez fanów energia go rozpiera. Porównując też naszą publiczność do apatycznej widowni np. w Amsterdamie, czy Berlinie parę lat temu muszę stwierdzić, że fani zdecydowanie wpływają w tym przypadku na jakość występu.
Nabrałam wrażenia, że rodzicom się podobało, chociaż może nie wyrażali tego zupełnie wprost. Mama zaznaczyła, że wolała te stare kawałki od tych nowych, dla niej za bardzo elektronicznych. Ale ogólnie w ich oczach Nick chyba dał radę.
– Pink Floyd to jednak jest lepsze – stwierdził jednak mój ojciec na koniec. No trudno, z sentymentem ewidentnie nie wygrasz.
Co państwo na to?